IV

środa, 20 lutego 2013



 Czterej rębacze zajęli miejsca jeden ponad drugim na całej pochyłości ściany. Dzieliły ich od siebie deski umocowane na hakach. Na te właśnie deski spadał wyrąbany węgiel. Każdy z rębaczy pracował na przestrzeni mniej więcej czterech metrów. Grubość pokładu dochodziła tutaj zaledwie do pół metra, tak że górnicy ściśnięci pomiędzy stropem i spągiem czołgali się na łokciach i kolanach, nie mogli się obrócić, żeby nie uderzyć się ramieniem o ścianę. Musieli kłaść się na bok, przekrzywiali szyję i uderzali kilofem z ukosa.
Na dole pracował Zachariasz, nad nim Levaque i Chaval, a na samej górze Maheu. Obrywano najpierw warstewkę łupku, potem każdy robił w ścianie dwa prostopadłe wręby i odrywał bryłę zanurzając w górny otwór żelazny klin. Węgiel był kruchy. Spadająca bryła rozsypywała się, a jej odłamki osuwały się wzdłuż ciała rębaczy i zatrzymywały na deskach. Kiedy nagromadziła się ich większa ilość, górnicy znikali za nimi, jakby zamurowani.

Ojciec Maheu miał najgorsze miejsce. W górze temperatura dochodziła do trzydziestu pięciu stopni, a wobec utrudnionego dopływu powietrza panował tam zabójczy zaduch. Zawieszona na gwoździu tuż nad głową lampa prażyła mu czaszkę. Ale najbardziej cierpiał z powodu wilgoci. Skała ponad nim ociekała wodą. Nieustępliwe krople spadały jedna za drugą, wciąż w to samo miejsce. Na próżno wykręcał szyję, usuwał się. Padały mu na twarz, rozpryskiwały się na niej, spływały bez przerwy. Po piętnastu minutach pracy był przemoknięty i spocony, buchała od niego para jak z kotła z bielizną. Tego ranka jakaś uparta kropla spadała mu co chwila na oko. Klął, ale nie przerywał pracy i kuł z rozmachem, uwięziony między dwiema ścianami, jak owad, który dostał się pomiędzy kartki książki i w każdej chwili może być zgnieciony.
Pracowano w milczeniu. Wszyscy kuli i słychać było tylko nieregularne, przytłumione, jakby z oddali dochodzące odgłosy uderzeń. W nieruchomym powietrzu nabierały one dziwnej chropowatości. Ciemność gęstniała od węglowego pyłu i gazu, który ciążył na powiekach. Knoty lamp w metalowych siatkach żarzyły się czerwonymi punktami. Niczego nie można było rozróżnić. Ukośnie biegnąca ściana przypominała szeroki,   płaski komin, poczerniały od nagromadzonej latami sadzy. Poruszały się w nim jakieś upiory. W słabym blasku lamp ukazywało się czasem czyjeś biodro, żylaste ramię lub umazana twarz. Połyskiwały osuwające się bryły węgla. Później wszystko znów zapadało w ciemność, kilofy uderzały głucho, a z piersi robotników dobywało się dyszenie i pomruki zmęczenia.

Zachariasz osłabiony niedzielną hulanką przestał kuć pod pretekstem konieczności podstemplowania stropu i poświstywał cicho ze wzrokiem utkwionym w mrok, nic nie robiąc. Trzymetrowej długości wykop za rębaczami był niepodstemplowany. Żałując czasu na tę pracę nie zważali na grożące im niebezpieczeństwo i nie robili umocnień.

– Hej, ty, arystokrato! – krzyknął Zachariasz na Stefana. – Podaj no mi belki!

Stefan, którego Katarzyna uczyła władać łopatą, musiał przerwać robotę i podawać belki. Pewien ich zapas  leżał naszykowany poprzedniego dnia. Zazwyczaj zwożono je na dół rano, przycięte odpowiednio do wymiarów pokładu.
– Ruszajże się, guzdrało! – przynaglał Zachariasz, widząc, jak nowy ładowacz niezgrabnie przedziera się przez stosy węgla, ciągnąc cztery dębowe belki.

Zachariasz kilofem robił wręby w ścianach wyrobiska i umocowywał w nich końce belek, które w ten sposób podpierały strop. Po południu zmiana podsadzkowa wypełniała żwirem przestrzeń między klocami zostawiając tyle miejsca, aby mógł przejechać tędy wózek.
Maheu przestał postękiwać. Uporał się wreszcie z bryłą, którą podważał, i ocierał teraz rękawem spotniałą twarz.
Zaniepokoił się, dlaczego Zachariasz pozostał w tyle.

– Zostaw! Zajmiemy się tym po śniadaniu... Weź się do roboty, bo inaczej nie wyjdziemy na swoje.
– Kiedy tu się zarysowuje, spójrz – powiedział chłopak. – Jeszcze się zawali.

Ale ojciec wzruszył ramionami.

– Zawali się! A gdyby nawet, to i co! – Nieraz się już zawalało i jakoś dawali sobie radę. Rozgniewał się w końcu i odesłał syna w głąb przodka.
Pozostali rębacze również przerwali pracę. Levaque leżał na plecach i klnąc oglądał otarty do krwi kciuk lewej ręki. Chaval z pasją ściągał koszulę, aby się ochłodzić. Czarni byli od pyłu węglowego, który pokrywał ich ciała i zmieszany z potem spływał cienkimi strugami. Maheu pierwszy powrócił do roboty. Woda kapała mu teraz na czoło i miał wrażenie, że wierci mu dziurę w czaszce.
– Nie zwracaj na nich uwagi – powiedziała Katarzyna do Stefana. – Oni zawsze się kłócą.

I dalej usłużnie udzielała mu wskazówek. Naładowane wózki jadą do góry. Każdy z nich oznaczony jest specjalnym żetonem, aby kontroler wiedział, kto go ładował. Trzeba więc ładować je starannie i wybierać dobry węgiel, gdyż inaczej kontroler może wózka nie przyjąć.
Stefan oswojony z ciemnością przyglądał się Katarzynie. Jej bezkrwista twarz bielała w mroku nie ubrudzona jeszcze węglem. Nie potrafił określić jej wieku. Była tak drobna, że dawał jej najwyżej dwanaście lat, domyślał się jednak, że jest starsza. Krępowała go trochę jej chłopięca swoboda i naiwna zuchwałość. Nie podobała mu się. Jej blada twarz w górniczym hełmie przypominała maskę Pierrota. Zdziwiony był siłą i zręcznością tego dziecka. Katarzyna napełniała wózek prędzej niż on, wrzucając węgiel szybkimi regularnymi ruchami. Później posuwała go gładko aż do pochylni, bez trudu przechodząc pod niskim stropem, gdy tymczasem on potykał się i kaleczył, a wózek zeskakiwał co chwila z szyn, co doprowadzało go do rozpaczy.
Droga nie była łatwa. Wąska, wyboista, o nierównym pułapie, miała około sześćdziesięciu metrów długości. W niektórych miejscach pełny wózek ledwo mógł się przecisnąć, a ładowacz musiał się schylać, aby nie uderzyć głową o skałę. Dębowe stemple wyginały się i załamywały. Środkiem ich biegły białawe pęknięcia jak w zbyt słabych kulach inwalidy. Trzeba było uważać, aby nie zaczepić o te zadry. Widząc, jak pod naporem pokładów węgla uginają się dębowe kloce grubości uda ludzkiego, czołgający się ładowacze doznawali uczucia głuchego lęku, czy za chwilę oni sami nie ulegną zmiażdżeniu.
– Znów! – zawołała śmiejąc się Katarzyna. Wózek Stefana wykoleił się w najtrudniejszym miejscu. Nie potrafił on przesuwać wagoników po szynach powyginanych na nierównym, podmokłym gruncie. Klął, unosił się gniewem, mocował z kołami, ale pomimo rozpaczliwych wysiłków nie mógł nasunąć ich z powrotem na właściwe miejsce.
– Poczekaj – powiedziała Katarzyna. – Jak się będziesz złościć, to nic z tego nie wyjdzie.

Zręcznym ruchem wśliznęła się pod wózek, wyprężyła, wysiłkiem mięśni dźwignęła go do góry i postawiła na  szynach. Wózek ważył około siedmiuset kilogramów. Stefan zdumiony i zawstydzony jąkał słowa podziękowania.
Musiała pokazać mu, jak trzeba rozstawiać nogi, przywierać stopami do belek stemplowania po obu stronach chodnika, aby mieć silny punkt oparcia. Całe ciało powinno być pochylone, ręce sztywno wyciągnięte przed siebie, aby wykorzystać pracę wszystkich mięśni. Poszedł raz za nią, gdy toczyła wózek, i patrzył, jak stąpa zgięta, z rękami opuszczonymi tak nisko, że wyglądała
jak posuwający się na czworakach karzeł z cyrku. Oblewała się potem, dyszała, stawy jej trzeszczały, ale nie skarżyła się, zobojętniała i przywykła. Nie potrafił jej naśladować. Zawadzały mu trzewiki, nie umiał iść z głową tak nisko opuszczoną. Po kilku minutach pozycja taka stawała się dlań męką nie do wytrzymania i klękał na chwilę, żeby wyprostować się i odetchnąć.
Przy pochylni czekała nowa trudność. Katarzyna nauczyła go, co należy robić, aby szybko nadać wózek. Pochylnię, z której korzystały wszystkie chodniki na jednym poziomie, obsługiwali kilkunastoletni chłopcy, obrzucający się nawzajem ohydnymi wyrazami. Aby ich przywołać, trzeba było krzyczeć z całych sił. Kiedy  na dole czekał pusty wózek, jeden z chłopców dawał znak, ładowaczka podsuwała pełny, który swoim ciężarem podnosił tamten. Na dole pełne wózki sczepiano razem i konie dowoziły je do szybu.
– Hej, smarkacze! – krzyczała Katarzyna w stumetrową, obitą deskami pochylnię, a głos jej rozchodził się donośnie jak przez tubę.

Malcy odpoczywali zapewne, gdyż żaden z nich się nie odezwał. Za to wszędzie naokół ustało dudnienie wózków, a jakiś cienki głosik dziewczęcy zawołał:
– Pewnie któryś z nich polazł na Mouquette!

Ładowaczki zaniosły się głośnym śmiechem.

– Kto to się odezwał? – spytał Stefan Katarzyny.

Katarzyna wymieniła imię Lidki, małej dziewczynki, która wiedziała już niejedno, a swymi malutkimi jak u lalki rączkami popychała wózki równie dzielnie jak dorosła kobieta. Co do Mouquette, to mogła śmiało zabawiać się z obu chłopcami na raz.
Lecz nagle z dołu rozległ się głos odbieracza. Widocznie gdzieś w pobliżu przechodził sztygar. Zaturkotały wózki, chłopcy powrócili na swoje miejsca i pokrzykiwali miarowo, a ładowaczki, od których buchała para jak od przeciążonych klaczy, sapały zatrzymując się przy pochylni. Poprzez kopalnię wiały podmuchy zwierzęcej żądzy. Na widok bujnych kształtów dziewcząt pochylonych przy pracy niejednym z górników targało nagłe pożądanie.
Za każdym nawrotem w głąb dusznego chodnika dobiegały Stefana głuche uderzenia kilofów i głębokie westchnienia utrudzonych rębaczy. Wszyscy czterej zdjęli koszule i umazani byli czarnym błotem aż po daszki hełmów. W pewnej chwili trzeba było przyjść z pomocą ojcu Maheu, odsunąć deski, aby przytłaczający go węgiel mógł wysypać się na chodnik. Levaque i Zachariasz klęli, że pokład staje się coraz twardszy, robota idzie coraz wolniej, a przez to zmniejsza się zarobek.
Chaval odwrócił się i leżąc na grzbiecie wymyślał Stefanowi, którego obecność wyraźnie wyprowadzała go z równowagi.

– Niezdaro jedna! Słabsze to niż dziewczyna, a bierze się do roboty! Poczekaj, niech nam nie przyjmą choćby jednego wózka, zaraz ci potrącę dziesięć sous!
Stefan milczał. Szczęśliwy, że udało mu się dostać tę pracę galernika, przyjmował bez sprzeciwu ustaloną brutalną hierarchię.

Ale nie mógł się już ruszać. Stopy miał pokrwawione, ramiona powykręcane straszliwymi skurczami, całe ciało jakby ściśnięte żelazną obręczą. Na szczęście była już dziesiąta, pora śniadania.
Maheu miał zegarek, na który zresztą nie spojrzał. Pośród otaczającej go nocy bez gwiazd nigdy nie mylił się ani o minutę. Rębacze włożyli koszule i kaftany, zeszli z pola i przykucnęli z opuszczonymi rękami, w pozie tak właściwej górnikom, że kiedy siadają gdzieś poza kopalnią, często przybierają ją również. Każdy wyciągnął swoją cegiełkę i jadł z powagą, z rzadka tylko rzucając jakieś słowo o rannej robocie. Katarzyna nie usiadła. Podeszła do Stefana, który znalazł sobie prawie suche miejsce i wyciągnął się na szynach opierając plecy o stempel.
– A ty nie jesz? —- spytała z pełnymi ustami, trzymając kromkę w ręku.

Nagle uświadomiła sobie, że Stefan, który przybłąkał się tu nocą, jest może bez grosza, bez kawałka chleba.
– Masz, weź połowę mojego.

A kiedy odmówił, zapewniając drżącym z pożądliwości głosem, że wcale nie jest głodny, dorzuciła wesoło:
– Brzydzisz się? Popatrz, z tej strony wcale nie ruszałam, weź!

Podzieliła cegiełkę na dwie części. Stefan musiał powstrzymywać się całą siłą woli, aby nie włożyć swego kawałka w całości do ust. Oparł ręce na kolanach, żeby ukryć ich drżenie. Ona tymczasem wyciągnęła się spokojnie obok niego na brzuchu, oparła brodę na jednej ręce, drugą wsuwając powoli chleb do ust. Lampy stojące pomiędzy nimi oświecały ich oboje. Katarzyna przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu. Musiał jej się spodobać ze swymi delikatnymi rysami i czarnym wąsikiem, gdyż uśmiechnęła się lekko z zadowoleniem.
– Więc jesteś maszynistą i zwolniono cię z kolei? A dlaczego?

– Dlatego, że dałem w twarz mojemu zwierzchnikowi.

Wdrożona do biernego posłuszeństwa, mając we krwi przekazywane z pokolenia na pokolenie poczucie subordynacji, spojrzała na niego wstrząśnięta i zdumiona.
– Prawdę mówiąc, byłem pijany – ciągnął Stefan. – Jak się upiję, wpadam w szał i sam nie wiem, co robię... Wystarczy mi dwa kieliszki... A potem choruję przez parę dni.
– Nie powinieneś pić – rzekła poważnie.

– O, nie bój się, nie mam zamiaru!

Potrząsnął głową. Czuł nienawiść do wódki, nienawiść ostatniego potomka rasy pijaków, który ponosił skutki pijaństwa swych przodków, do tego stopnia uczulony na alkohol, że jedna kropla wódki działała na niego jak trucizna.
– Żal mi tylko matki – powiedział przełknąwszy kęs chleba. – Ciężkie ma życie. Dopóki pracowałem, posyłałem jej od czasu do czasu piątaka.

– A gdzie jest twoja matka?

– W Paryżu... Ma pralnię przy ulicy Goutte-d’0r.

Zapanowało milczenie. Kiedy Stefan myślał o tych sprawach, w oczach jego pojawiał się błysk niepokoju – świadomość, że nosi w sobie skazę, która mimo jego młodzieńczej tężyzny rozwija się w nim i nie wiadomo,  jakie wyda owoce w przyszłości. Przez chwilę siedział ze wzrokiem utkwionym w ciemności kopalni. Odżyły  w nim wspomnienia z dzieciństwa; obraz matki, młodej jeszcze i pełnej życia, porzuconej przez jego ojca, który wrócił do niej, kiedy była już żoną innego. Od tej pory żyła pomiędzy obu tymi mężczyznami, udręczona, i razem z nimi staczała się do rynsztoka. Przypominał sobie ulicę, gdzie mieszkali, pewne szczegóły: stosy brudnej bielizny w matczynej pralni, pijackie sceny w domu, głośne policzki.
– Zarabiając trzydzieści sous dziennie – podjął wolno – nie będę mógł jej pomagać... Umrze z nędzy...

Bezradnie wzruszył ramionami i znów ugryzł kawałek chleba.

– Napijesz się? – spytała Katarzyna odkorkowując manierkę.

– Nie bój się, to kawa, nie zaszkodzi ci... Człowieka zatyka, jak je samo suche.

Stefan podziękował: wystarczy, że zjadł połowę jej chleba. Ale Katarzyna nalegała serdecznie, wreszcie rzekła:

– No, dobrze, skoroś taki uprzejmy, to napiję się pierwsza, ale potem nie możesz mi już odmawiać, bo to byłoby nieładnie.
Podała mu manierkę. Uniosła się na kolanach, widział ją tuż przy sobie, w świetle dwu lamp.Jak się to stało, że przedtem, wydała mu się brzydka? Teraz, z twarzą pokrytą pyłem węglowym, miała szczególny urok. W trochę zbyt szerokich ustach połyskiwała biel zębów, oczy powiększyły się i błyszczały zielonkawo jak oczy kota. Spod hełmu wymykało się pasmo rudych włosów i łaskocząc ją za uchem, pobudzało do śmiechu. Nie wyglądała już teraz tak dziecinnie, można jej było dać jakieś czternaście lat.
– Żeby ci zrobić przyjemność – powiedział, napił się i oddał jej manierkę.

Podniosła ją do ust i oddała mu z powrotem zmuszając, żeby znów się napił. Krążąca od jednego do drugiego flaszka rozśmieszała ich. Nagle Stefan zadał sobie pytanie, czy nie pochwycić dziewczyny w ramiona i nie pocałować. Jej pełne, bladoróżowe wargi wzbudzały w nim pożądanie. Czuł się jednak onieśmielony; nie wiedział, jak się ma wobec niej zachować – dotychczas, w Lilie, stykał się tylko z prostytutkami i to najniższego rzędu.
– Ile też ty masz lat? Ze czternaście? – spytał z powrotem zabierając się do chleba.

– Ile? Czternaście? – zdziwiła się, rozgniewała prawie. – Ależ ja mam piętnaście skończone!... To prawda, że może na tyle nie wyglądam, ale u nas dziewczęta rosną powoli.
W dalszym ciągu zadawał jej pytania, a ona odpowiadała. W jej odpowiedziach nie było nic wyzywającego,. ale też nie było i zażenowania. Sprawy miłości fizycznej nie stanowiły dla niej tajemnicy, a mimo to wyczuwał jej dziewiczość, dziewiczość dziecka opóźnionego w swym rozwoju przez ciężkie warunki życia. Kiedy chcąc wprawić ją w zakłopotanie zwrócił rozmowę na temat Mouquette, opowiedziała mu, ubawiona, niesłychane historie o tej dziewczynie. Ach, ta to się dopiero puszcza na wszystkie strony! A kiedy zapytał, czy ona sama nie ma jeszcze kochanka, odparła śmiejąc się, że nie chce robić przykrości matce, ale że prędzej czy później to nastąpi. Drżała z zimna w wilgotnym od potu ubraniu i kuliła się zrezygnowana i łagodna, gotowa przyjąć bez protestu wszystko, co przyniesie jej los i ludzie.
– O kochanka pewnie nie trudno, jak się tak żyje razem, co?

– Pewnie, że nie trudno.

– A zresztą cóż to komu szkodzi... Ksiądz o tym wiedzieć nie musi.

– E, co tam ksiądz! Akurat bym się księdza bała!... Ale jest Czarny Rębacz.
– Co za Czarny Rębacz?

– Stary górnik, który chodzi po kopalni i ukręca szyję rozpustnym dziewczętom. Spojrzał na nią sądząc, że kpi sobie z niego.
– I ty wierzysz w takie brednie? Nie chodziłaś nigdy do szkoły?

– Chodziłam! Umiem czytać i pisać, to się może przydać. Ale moi rodzice nie umieją. Wtedy nie uczono.
Była naprawdę bardzo miła. Postanowił, że jak dziewczyna skończy jeść, weźmie ją w ramiona i ucałuje w te duże, różowe usta. Nieśmiały z natury, na samą myśl o tym czuł skurcz w gardle. Ten męski strój, te spodnie i kurtka okrywające dziewczęce ciało wprawiały go w zakłopotanie i podniecały jednocześnie. Zjadł ostatni kęs chleba, pociągnął z manierki i oddał ją Katarzynie, aby wypiła resztę. Nadeszła chwila działania i Stefan spoglądał właśnie niespokojnie ku siedzącym w głębi górnikom, kiedy jakiś cień przesłonił wejście do chodnika.

Już od pewnej chwili Chaval stojąc przyglądał im się z daleka. Teraz postąpił kilka kroków, upewnił się, że Maheu nie może go zobaczyć, pochwycił siedzącą na ziemi dziewczynę za ramiona, przegiął ją do tyłu i zgniótł jej usta brutalnym pocałunkiem, udając, że nie zwraca uwagi na obecność Stefana. Pocałunek ten wyrażał wzięcie w posiadanie, postanowienie dojrzałe pod wpływem zazdrości.
Dziewczyna obruszyła się jednak.

– Puść mnie! Słyszysz?

Trzymał jej głowę i patrzył w głąb oczu. W czarnej twarzy, pod orlim nosem, płonęły rude wąsy i bródka. Puścił ją wreszcie i odszedł bez słowa.
Stefanem wstrząsnął zimny dreszcz. Głupi był, że czekał. Teraz nie pocałuje jej już, bo

pomyślałaby, że naśladuje tamtego. Urażony w swej dumie czuł się naprawdę nieszczęśliwy.

– Dlaczego skłamałaś? – spytał cicho. – To twój kochanek.

– Ależ nie, przysięgam ci! – krzyknęła. – Między nami nic nie ma! On tylko tak czasem, dla śmiechu... Ale on nawet nie jest stąd, pół roku temu przyjechał z Pas de Calais.
Wstali oboje, gdyż trzeba się było wziąć na nowo do pracy. Katarzyna posmutniała widząc, że Stefan odsunął się od niej. Widocznie podobał się jej bardziej niż tamten i wolałaby go może. Chciała okazać mu jakoś swą życzliwość, pocieszyć go. Widząc, że ze zdziwieniem przygląda się swojej lampie palącej się niebieskawym płomieniem, otoczonym szeroką, mglistą aureolą, powiedziała przyjaźnie, pragnąc rozerwać go trochę:
– Chodź, pokażę ci coś.

Zaprowadziła go w głąb urobiska i pokazała szczelinę w pokładzie węgla. Wydobywał się stamtąd jakiś bulgot, jakiś cichy dźwięk podobny do pogwizdywań ptasich.
– Przyłóż rękę, a poczujesz, jak ciągnie... To gaz.

Stanął zdumiony. Więc to tylko tyle – ta straszna rzecz, która mogła wszystko wysadzić w powietrze? Dziewczyna śmiała się i tłumaczyła, że musi go być dużo tego dnia, jeżeli lampy palą
się tak niebiesko.
– Kiedy przystaniecie gadać, leniuchy jedne? – krzyknął ostro Maheu.
Zabrali się śpiesznie do ładowania wózków i pełznąc prawie pod nierównym stropem pchali je do pochylni. Już przy drugim wózku oblani byli potem, a kości trzeszczały im od nowa.

Rębacze również zabrali się do pracy. Często skracali czas śniadania, aby się nie przeziębić. Żarłocznie zjadane ciegiełki ciążyły im później w żołądku jak ołów. Wyciągnięci na boku rąbali ze wzmożoną zaciekłością, opanowani jedną tylko myślą, aby wydobyć jak największą ilość wózków. Wszystko nikło wobec nadziei zarobku okupionego tak żmudną pracą. Nie czuli ściekającej po nich wody, skurczów spowodowanych nienaturalną pozycją ani mrocznego zaduchu, od którego bledli jak rośliny przeniesione do  piwnicy. W miarę jak mijały godziny, powietrze zatruwane kopceniem lamp, wyziewami ciał ludzkich i gazem  kładło się na oczach coraz gęściejszą pajęczyną, którą dopiero nocna wentylacja miała usunąć. Ukryci w głębi swych kretowisk, przytłoczeni ciężarem ziemi, pozbawieni tchu, rębacze kuli bez przestanu.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

środa, 20 lutego 2013

IV



 Czterej rębacze zajęli miejsca jeden ponad drugim na całej pochyłości ściany. Dzieliły ich od siebie deski umocowane na hakach. Na te właśnie deski spadał wyrąbany węgiel. Każdy z rębaczy pracował na przestrzeni mniej więcej czterech metrów. Grubość pokładu dochodziła tutaj zaledwie do pół metra, tak że górnicy ściśnięci pomiędzy stropem i spągiem czołgali się na łokciach i kolanach, nie mogli się obrócić, żeby nie uderzyć się ramieniem o ścianę. Musieli kłaść się na bok, przekrzywiali szyję i uderzali kilofem z ukosa.
Na dole pracował Zachariasz, nad nim Levaque i Chaval, a na samej górze Maheu. Obrywano najpierw warstewkę łupku, potem każdy robił w ścianie dwa prostopadłe wręby i odrywał bryłę zanurzając w górny otwór żelazny klin. Węgiel był kruchy. Spadająca bryła rozsypywała się, a jej odłamki osuwały się wzdłuż ciała rębaczy i zatrzymywały na deskach. Kiedy nagromadziła się ich większa ilość, górnicy znikali za nimi, jakby zamurowani.

Ojciec Maheu miał najgorsze miejsce. W górze temperatura dochodziła do trzydziestu pięciu stopni, a wobec utrudnionego dopływu powietrza panował tam zabójczy zaduch. Zawieszona na gwoździu tuż nad głową lampa prażyła mu czaszkę. Ale najbardziej cierpiał z powodu wilgoci. Skała ponad nim ociekała wodą. Nieustępliwe krople spadały jedna za drugą, wciąż w to samo miejsce. Na próżno wykręcał szyję, usuwał się. Padały mu na twarz, rozpryskiwały się na niej, spływały bez przerwy. Po piętnastu minutach pracy był przemoknięty i spocony, buchała od niego para jak z kotła z bielizną. Tego ranka jakaś uparta kropla spadała mu co chwila na oko. Klął, ale nie przerywał pracy i kuł z rozmachem, uwięziony między dwiema ścianami, jak owad, który dostał się pomiędzy kartki książki i w każdej chwili może być zgnieciony.
Pracowano w milczeniu. Wszyscy kuli i słychać było tylko nieregularne, przytłumione, jakby z oddali dochodzące odgłosy uderzeń. W nieruchomym powietrzu nabierały one dziwnej chropowatości. Ciemność gęstniała od węglowego pyłu i gazu, który ciążył na powiekach. Knoty lamp w metalowych siatkach żarzyły się czerwonymi punktami. Niczego nie można było rozróżnić. Ukośnie biegnąca ściana przypominała szeroki,   płaski komin, poczerniały od nagromadzonej latami sadzy. Poruszały się w nim jakieś upiory. W słabym blasku lamp ukazywało się czasem czyjeś biodro, żylaste ramię lub umazana twarz. Połyskiwały osuwające się bryły węgla. Później wszystko znów zapadało w ciemność, kilofy uderzały głucho, a z piersi robotników dobywało się dyszenie i pomruki zmęczenia.

Zachariasz osłabiony niedzielną hulanką przestał kuć pod pretekstem konieczności podstemplowania stropu i poświstywał cicho ze wzrokiem utkwionym w mrok, nic nie robiąc. Trzymetrowej długości wykop za rębaczami był niepodstemplowany. Żałując czasu na tę pracę nie zważali na grożące im niebezpieczeństwo i nie robili umocnień.

– Hej, ty, arystokrato! – krzyknął Zachariasz na Stefana. – Podaj no mi belki!

Stefan, którego Katarzyna uczyła władać łopatą, musiał przerwać robotę i podawać belki. Pewien ich zapas  leżał naszykowany poprzedniego dnia. Zazwyczaj zwożono je na dół rano, przycięte odpowiednio do wymiarów pokładu.
– Ruszajże się, guzdrało! – przynaglał Zachariasz, widząc, jak nowy ładowacz niezgrabnie przedziera się przez stosy węgla, ciągnąc cztery dębowe belki.

Zachariasz kilofem robił wręby w ścianach wyrobiska i umocowywał w nich końce belek, które w ten sposób podpierały strop. Po południu zmiana podsadzkowa wypełniała żwirem przestrzeń między klocami zostawiając tyle miejsca, aby mógł przejechać tędy wózek.
Maheu przestał postękiwać. Uporał się wreszcie z bryłą, którą podważał, i ocierał teraz rękawem spotniałą twarz.
Zaniepokoił się, dlaczego Zachariasz pozostał w tyle.

– Zostaw! Zajmiemy się tym po śniadaniu... Weź się do roboty, bo inaczej nie wyjdziemy na swoje.
– Kiedy tu się zarysowuje, spójrz – powiedział chłopak. – Jeszcze się zawali.

Ale ojciec wzruszył ramionami.

– Zawali się! A gdyby nawet, to i co! – Nieraz się już zawalało i jakoś dawali sobie radę. Rozgniewał się w końcu i odesłał syna w głąb przodka.
Pozostali rębacze również przerwali pracę. Levaque leżał na plecach i klnąc oglądał otarty do krwi kciuk lewej ręki. Chaval z pasją ściągał koszulę, aby się ochłodzić. Czarni byli od pyłu węglowego, który pokrywał ich ciała i zmieszany z potem spływał cienkimi strugami. Maheu pierwszy powrócił do roboty. Woda kapała mu teraz na czoło i miał wrażenie, że wierci mu dziurę w czaszce.
– Nie zwracaj na nich uwagi – powiedziała Katarzyna do Stefana. – Oni zawsze się kłócą.

I dalej usłużnie udzielała mu wskazówek. Naładowane wózki jadą do góry. Każdy z nich oznaczony jest specjalnym żetonem, aby kontroler wiedział, kto go ładował. Trzeba więc ładować je starannie i wybierać dobry węgiel, gdyż inaczej kontroler może wózka nie przyjąć.
Stefan oswojony z ciemnością przyglądał się Katarzynie. Jej bezkrwista twarz bielała w mroku nie ubrudzona jeszcze węglem. Nie potrafił określić jej wieku. Była tak drobna, że dawał jej najwyżej dwanaście lat, domyślał się jednak, że jest starsza. Krępowała go trochę jej chłopięca swoboda i naiwna zuchwałość. Nie podobała mu się. Jej blada twarz w górniczym hełmie przypominała maskę Pierrota. Zdziwiony był siłą i zręcznością tego dziecka. Katarzyna napełniała wózek prędzej niż on, wrzucając węgiel szybkimi regularnymi ruchami. Później posuwała go gładko aż do pochylni, bez trudu przechodząc pod niskim stropem, gdy tymczasem on potykał się i kaleczył, a wózek zeskakiwał co chwila z szyn, co doprowadzało go do rozpaczy.
Droga nie była łatwa. Wąska, wyboista, o nierównym pułapie, miała około sześćdziesięciu metrów długości. W niektórych miejscach pełny wózek ledwo mógł się przecisnąć, a ładowacz musiał się schylać, aby nie uderzyć głową o skałę. Dębowe stemple wyginały się i załamywały. Środkiem ich biegły białawe pęknięcia jak w zbyt słabych kulach inwalidy. Trzeba było uważać, aby nie zaczepić o te zadry. Widząc, jak pod naporem pokładów węgla uginają się dębowe kloce grubości uda ludzkiego, czołgający się ładowacze doznawali uczucia głuchego lęku, czy za chwilę oni sami nie ulegną zmiażdżeniu.
– Znów! – zawołała śmiejąc się Katarzyna. Wózek Stefana wykoleił się w najtrudniejszym miejscu. Nie potrafił on przesuwać wagoników po szynach powyginanych na nierównym, podmokłym gruncie. Klął, unosił się gniewem, mocował z kołami, ale pomimo rozpaczliwych wysiłków nie mógł nasunąć ich z powrotem na właściwe miejsce.
– Poczekaj – powiedziała Katarzyna. – Jak się będziesz złościć, to nic z tego nie wyjdzie.

Zręcznym ruchem wśliznęła się pod wózek, wyprężyła, wysiłkiem mięśni dźwignęła go do góry i postawiła na  szynach. Wózek ważył około siedmiuset kilogramów. Stefan zdumiony i zawstydzony jąkał słowa podziękowania.
Musiała pokazać mu, jak trzeba rozstawiać nogi, przywierać stopami do belek stemplowania po obu stronach chodnika, aby mieć silny punkt oparcia. Całe ciało powinno być pochylone, ręce sztywno wyciągnięte przed siebie, aby wykorzystać pracę wszystkich mięśni. Poszedł raz za nią, gdy toczyła wózek, i patrzył, jak stąpa zgięta, z rękami opuszczonymi tak nisko, że wyglądała
jak posuwający się na czworakach karzeł z cyrku. Oblewała się potem, dyszała, stawy jej trzeszczały, ale nie skarżyła się, zobojętniała i przywykła. Nie potrafił jej naśladować. Zawadzały mu trzewiki, nie umiał iść z głową tak nisko opuszczoną. Po kilku minutach pozycja taka stawała się dlań męką nie do wytrzymania i klękał na chwilę, żeby wyprostować się i odetchnąć.
Przy pochylni czekała nowa trudność. Katarzyna nauczyła go, co należy robić, aby szybko nadać wózek. Pochylnię, z której korzystały wszystkie chodniki na jednym poziomie, obsługiwali kilkunastoletni chłopcy, obrzucający się nawzajem ohydnymi wyrazami. Aby ich przywołać, trzeba było krzyczeć z całych sił. Kiedy  na dole czekał pusty wózek, jeden z chłopców dawał znak, ładowaczka podsuwała pełny, który swoim ciężarem podnosił tamten. Na dole pełne wózki sczepiano razem i konie dowoziły je do szybu.
– Hej, smarkacze! – krzyczała Katarzyna w stumetrową, obitą deskami pochylnię, a głos jej rozchodził się donośnie jak przez tubę.

Malcy odpoczywali zapewne, gdyż żaden z nich się nie odezwał. Za to wszędzie naokół ustało dudnienie wózków, a jakiś cienki głosik dziewczęcy zawołał:
– Pewnie któryś z nich polazł na Mouquette!

Ładowaczki zaniosły się głośnym śmiechem.

– Kto to się odezwał? – spytał Stefan Katarzyny.

Katarzyna wymieniła imię Lidki, małej dziewczynki, która wiedziała już niejedno, a swymi malutkimi jak u lalki rączkami popychała wózki równie dzielnie jak dorosła kobieta. Co do Mouquette, to mogła śmiało zabawiać się z obu chłopcami na raz.
Lecz nagle z dołu rozległ się głos odbieracza. Widocznie gdzieś w pobliżu przechodził sztygar. Zaturkotały wózki, chłopcy powrócili na swoje miejsca i pokrzykiwali miarowo, a ładowaczki, od których buchała para jak od przeciążonych klaczy, sapały zatrzymując się przy pochylni. Poprzez kopalnię wiały podmuchy zwierzęcej żądzy. Na widok bujnych kształtów dziewcząt pochylonych przy pracy niejednym z górników targało nagłe pożądanie.
Za każdym nawrotem w głąb dusznego chodnika dobiegały Stefana głuche uderzenia kilofów i głębokie westchnienia utrudzonych rębaczy. Wszyscy czterej zdjęli koszule i umazani byli czarnym błotem aż po daszki hełmów. W pewnej chwili trzeba było przyjść z pomocą ojcu Maheu, odsunąć deski, aby przytłaczający go węgiel mógł wysypać się na chodnik. Levaque i Zachariasz klęli, że pokład staje się coraz twardszy, robota idzie coraz wolniej, a przez to zmniejsza się zarobek.
Chaval odwrócił się i leżąc na grzbiecie wymyślał Stefanowi, którego obecność wyraźnie wyprowadzała go z równowagi.

– Niezdaro jedna! Słabsze to niż dziewczyna, a bierze się do roboty! Poczekaj, niech nam nie przyjmą choćby jednego wózka, zaraz ci potrącę dziesięć sous!
Stefan milczał. Szczęśliwy, że udało mu się dostać tę pracę galernika, przyjmował bez sprzeciwu ustaloną brutalną hierarchię.

Ale nie mógł się już ruszać. Stopy miał pokrwawione, ramiona powykręcane straszliwymi skurczami, całe ciało jakby ściśnięte żelazną obręczą. Na szczęście była już dziesiąta, pora śniadania.
Maheu miał zegarek, na który zresztą nie spojrzał. Pośród otaczającej go nocy bez gwiazd nigdy nie mylił się ani o minutę. Rębacze włożyli koszule i kaftany, zeszli z pola i przykucnęli z opuszczonymi rękami, w pozie tak właściwej górnikom, że kiedy siadają gdzieś poza kopalnią, często przybierają ją również. Każdy wyciągnął swoją cegiełkę i jadł z powagą, z rzadka tylko rzucając jakieś słowo o rannej robocie. Katarzyna nie usiadła. Podeszła do Stefana, który znalazł sobie prawie suche miejsce i wyciągnął się na szynach opierając plecy o stempel.
– A ty nie jesz? —- spytała z pełnymi ustami, trzymając kromkę w ręku.

Nagle uświadomiła sobie, że Stefan, który przybłąkał się tu nocą, jest może bez grosza, bez kawałka chleba.
– Masz, weź połowę mojego.

A kiedy odmówił, zapewniając drżącym z pożądliwości głosem, że wcale nie jest głodny, dorzuciła wesoło:
– Brzydzisz się? Popatrz, z tej strony wcale nie ruszałam, weź!

Podzieliła cegiełkę na dwie części. Stefan musiał powstrzymywać się całą siłą woli, aby nie włożyć swego kawałka w całości do ust. Oparł ręce na kolanach, żeby ukryć ich drżenie. Ona tymczasem wyciągnęła się spokojnie obok niego na brzuchu, oparła brodę na jednej ręce, drugą wsuwając powoli chleb do ust. Lampy stojące pomiędzy nimi oświecały ich oboje. Katarzyna przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu. Musiał jej się spodobać ze swymi delikatnymi rysami i czarnym wąsikiem, gdyż uśmiechnęła się lekko z zadowoleniem.
– Więc jesteś maszynistą i zwolniono cię z kolei? A dlaczego?

– Dlatego, że dałem w twarz mojemu zwierzchnikowi.

Wdrożona do biernego posłuszeństwa, mając we krwi przekazywane z pokolenia na pokolenie poczucie subordynacji, spojrzała na niego wstrząśnięta i zdumiona.
– Prawdę mówiąc, byłem pijany – ciągnął Stefan. – Jak się upiję, wpadam w szał i sam nie wiem, co robię... Wystarczy mi dwa kieliszki... A potem choruję przez parę dni.
– Nie powinieneś pić – rzekła poważnie.

– O, nie bój się, nie mam zamiaru!

Potrząsnął głową. Czuł nienawiść do wódki, nienawiść ostatniego potomka rasy pijaków, który ponosił skutki pijaństwa swych przodków, do tego stopnia uczulony na alkohol, że jedna kropla wódki działała na niego jak trucizna.
– Żal mi tylko matki – powiedział przełknąwszy kęs chleba. – Ciężkie ma życie. Dopóki pracowałem, posyłałem jej od czasu do czasu piątaka.

– A gdzie jest twoja matka?

– W Paryżu... Ma pralnię przy ulicy Goutte-d’0r.

Zapanowało milczenie. Kiedy Stefan myślał o tych sprawach, w oczach jego pojawiał się błysk niepokoju – świadomość, że nosi w sobie skazę, która mimo jego młodzieńczej tężyzny rozwija się w nim i nie wiadomo,  jakie wyda owoce w przyszłości. Przez chwilę siedział ze wzrokiem utkwionym w ciemności kopalni. Odżyły  w nim wspomnienia z dzieciństwa; obraz matki, młodej jeszcze i pełnej życia, porzuconej przez jego ojca, który wrócił do niej, kiedy była już żoną innego. Od tej pory żyła pomiędzy obu tymi mężczyznami, udręczona, i razem z nimi staczała się do rynsztoka. Przypominał sobie ulicę, gdzie mieszkali, pewne szczegóły: stosy brudnej bielizny w matczynej pralni, pijackie sceny w domu, głośne policzki.
– Zarabiając trzydzieści sous dziennie – podjął wolno – nie będę mógł jej pomagać... Umrze z nędzy...

Bezradnie wzruszył ramionami i znów ugryzł kawałek chleba.

– Napijesz się? – spytała Katarzyna odkorkowując manierkę.

– Nie bój się, to kawa, nie zaszkodzi ci... Człowieka zatyka, jak je samo suche.

Stefan podziękował: wystarczy, że zjadł połowę jej chleba. Ale Katarzyna nalegała serdecznie, wreszcie rzekła:

– No, dobrze, skoroś taki uprzejmy, to napiję się pierwsza, ale potem nie możesz mi już odmawiać, bo to byłoby nieładnie.
Podała mu manierkę. Uniosła się na kolanach, widział ją tuż przy sobie, w świetle dwu lamp.Jak się to stało, że przedtem, wydała mu się brzydka? Teraz, z twarzą pokrytą pyłem węglowym, miała szczególny urok. W trochę zbyt szerokich ustach połyskiwała biel zębów, oczy powiększyły się i błyszczały zielonkawo jak oczy kota. Spod hełmu wymykało się pasmo rudych włosów i łaskocząc ją za uchem, pobudzało do śmiechu. Nie wyglądała już teraz tak dziecinnie, można jej było dać jakieś czternaście lat.
– Żeby ci zrobić przyjemność – powiedział, napił się i oddał jej manierkę.

Podniosła ją do ust i oddała mu z powrotem zmuszając, żeby znów się napił. Krążąca od jednego do drugiego flaszka rozśmieszała ich. Nagle Stefan zadał sobie pytanie, czy nie pochwycić dziewczyny w ramiona i nie pocałować. Jej pełne, bladoróżowe wargi wzbudzały w nim pożądanie. Czuł się jednak onieśmielony; nie wiedział, jak się ma wobec niej zachować – dotychczas, w Lilie, stykał się tylko z prostytutkami i to najniższego rzędu.
– Ile też ty masz lat? Ze czternaście? – spytał z powrotem zabierając się do chleba.

– Ile? Czternaście? – zdziwiła się, rozgniewała prawie. – Ależ ja mam piętnaście skończone!... To prawda, że może na tyle nie wyglądam, ale u nas dziewczęta rosną powoli.
W dalszym ciągu zadawał jej pytania, a ona odpowiadała. W jej odpowiedziach nie było nic wyzywającego,. ale też nie było i zażenowania. Sprawy miłości fizycznej nie stanowiły dla niej tajemnicy, a mimo to wyczuwał jej dziewiczość, dziewiczość dziecka opóźnionego w swym rozwoju przez ciężkie warunki życia. Kiedy chcąc wprawić ją w zakłopotanie zwrócił rozmowę na temat Mouquette, opowiedziała mu, ubawiona, niesłychane historie o tej dziewczynie. Ach, ta to się dopiero puszcza na wszystkie strony! A kiedy zapytał, czy ona sama nie ma jeszcze kochanka, odparła śmiejąc się, że nie chce robić przykrości matce, ale że prędzej czy później to nastąpi. Drżała z zimna w wilgotnym od potu ubraniu i kuliła się zrezygnowana i łagodna, gotowa przyjąć bez protestu wszystko, co przyniesie jej los i ludzie.
– O kochanka pewnie nie trudno, jak się tak żyje razem, co?

– Pewnie, że nie trudno.

– A zresztą cóż to komu szkodzi... Ksiądz o tym wiedzieć nie musi.

– E, co tam ksiądz! Akurat bym się księdza bała!... Ale jest Czarny Rębacz.
– Co za Czarny Rębacz?

– Stary górnik, który chodzi po kopalni i ukręca szyję rozpustnym dziewczętom. Spojrzał na nią sądząc, że kpi sobie z niego.
– I ty wierzysz w takie brednie? Nie chodziłaś nigdy do szkoły?

– Chodziłam! Umiem czytać i pisać, to się może przydać. Ale moi rodzice nie umieją. Wtedy nie uczono.
Była naprawdę bardzo miła. Postanowił, że jak dziewczyna skończy jeść, weźmie ją w ramiona i ucałuje w te duże, różowe usta. Nieśmiały z natury, na samą myśl o tym czuł skurcz w gardle. Ten męski strój, te spodnie i kurtka okrywające dziewczęce ciało wprawiały go w zakłopotanie i podniecały jednocześnie. Zjadł ostatni kęs chleba, pociągnął z manierki i oddał ją Katarzynie, aby wypiła resztę. Nadeszła chwila działania i Stefan spoglądał właśnie niespokojnie ku siedzącym w głębi górnikom, kiedy jakiś cień przesłonił wejście do chodnika.

Już od pewnej chwili Chaval stojąc przyglądał im się z daleka. Teraz postąpił kilka kroków, upewnił się, że Maheu nie może go zobaczyć, pochwycił siedzącą na ziemi dziewczynę za ramiona, przegiął ją do tyłu i zgniótł jej usta brutalnym pocałunkiem, udając, że nie zwraca uwagi na obecność Stefana. Pocałunek ten wyrażał wzięcie w posiadanie, postanowienie dojrzałe pod wpływem zazdrości.
Dziewczyna obruszyła się jednak.

– Puść mnie! Słyszysz?

Trzymał jej głowę i patrzył w głąb oczu. W czarnej twarzy, pod orlim nosem, płonęły rude wąsy i bródka. Puścił ją wreszcie i odszedł bez słowa.
Stefanem wstrząsnął zimny dreszcz. Głupi był, że czekał. Teraz nie pocałuje jej już, bo

pomyślałaby, że naśladuje tamtego. Urażony w swej dumie czuł się naprawdę nieszczęśliwy.

– Dlaczego skłamałaś? – spytał cicho. – To twój kochanek.

– Ależ nie, przysięgam ci! – krzyknęła. – Między nami nic nie ma! On tylko tak czasem, dla śmiechu... Ale on nawet nie jest stąd, pół roku temu przyjechał z Pas de Calais.
Wstali oboje, gdyż trzeba się było wziąć na nowo do pracy. Katarzyna posmutniała widząc, że Stefan odsunął się od niej. Widocznie podobał się jej bardziej niż tamten i wolałaby go może. Chciała okazać mu jakoś swą życzliwość, pocieszyć go. Widząc, że ze zdziwieniem przygląda się swojej lampie palącej się niebieskawym płomieniem, otoczonym szeroką, mglistą aureolą, powiedziała przyjaźnie, pragnąc rozerwać go trochę:
– Chodź, pokażę ci coś.

Zaprowadziła go w głąb urobiska i pokazała szczelinę w pokładzie węgla. Wydobywał się stamtąd jakiś bulgot, jakiś cichy dźwięk podobny do pogwizdywań ptasich.
– Przyłóż rękę, a poczujesz, jak ciągnie... To gaz.

Stanął zdumiony. Więc to tylko tyle – ta straszna rzecz, która mogła wszystko wysadzić w powietrze? Dziewczyna śmiała się i tłumaczyła, że musi go być dużo tego dnia, jeżeli lampy palą
się tak niebiesko.
– Kiedy przystaniecie gadać, leniuchy jedne? – krzyknął ostro Maheu.
Zabrali się śpiesznie do ładowania wózków i pełznąc prawie pod nierównym stropem pchali je do pochylni. Już przy drugim wózku oblani byli potem, a kości trzeszczały im od nowa.

Rębacze również zabrali się do pracy. Często skracali czas śniadania, aby się nie przeziębić. Żarłocznie zjadane ciegiełki ciążyły im później w żołądku jak ołów. Wyciągnięci na boku rąbali ze wzmożoną zaciekłością, opanowani jedną tylko myślą, aby wydobyć jak największą ilość wózków. Wszystko nikło wobec nadziei zarobku okupionego tak żmudną pracą. Nie czuli ściekającej po nich wody, skurczów spowodowanych nienaturalną pozycją ani mrocznego zaduchu, od którego bledli jak rośliny przeniesione do  piwnicy. W miarę jak mijały godziny, powietrze zatruwane kopceniem lamp, wyziewami ciał ludzkich i gazem  kładło się na oczach coraz gęściejszą pajęczyną, którą dopiero nocna wentylacja miała usunąć. Ukryci w głębi swych kretowisk, przytłoczeni ciężarem ziemi, pozbawieni tchu, rębacze kuli bez przestanu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz