III

wtorek, 5 lutego 2013



 Stefan zdecydował się wreszcie wejść na teren kopalni. Ludzie, których pytał o pracę, kręcili przecząco głowami, ale radzili, żeby poczekał na przybycie starszego sztygara. Pozostawiono mu zupełną swobodę. Błąkał się między słabo oświetlonymi budynkami, pełnymi mrocznych zakamarków, wśród niepokojącego labiryntu sal i pięter. Wszedł na jakieś ciemne, wpółprzegniłe schody, minął wąski chwiejący się mostek, a następnie sortownię, pogrążoną w takich ciemnościach, że musiał wyciągnąć ręce, żeby na coś nie wpaść. Nagle zabłysła przed nim para ogromnych, żółtych oczu. Znajdował się pod wieżą szybu, w hali kontrolnej, u  samego wejścia do kopalni.
Sztygar Richomme, tęgi mężczyzna o twarzy dobrotliwego żandarma, przeciętej siwym wąsem, zmierzał właśnie do biura kontrolera.
– Czy nie potrzeba tu robotnika do jakiejkolwiek pracy? – zapytał Stefan.

Richomme chciał powiedzieć: nie – ale powstrzymał się i odchodząc rzekł jak inni:

– Zaczekajcie na pana Dansaerta, starszego sztygara.

U zejścia do kopalni stały cztery latarnie. Ich reflektory jasno oświetlały żelazne poręcze, dźwignie sygnałów  i prowadnice, pomiędzy którymi ślizgała się winda. Resztę olbrzymiej ciemnej sali, podobnej do nawy kościoła, wypełniały ruchome cienie. Tylko lampiarnia połyskiwała w głębi. W biurze kontrolera paliła się mała lampka podobna do gasnącej gwiazdy. Przed chwilą rozpoczęto pracę. Żelazne trawersy tętniły nieustannym grzmotem, kręciły się koła wózków, za którymi biegali wozacy. Pośród tych hałaśliwych czarnych przedmiotów, będących w ciągłym ruchu, migały pochylone plecy robotników.

Stefan stał przez chwilę nieruchomo, ogłuszony, oślepły. Wiejące ze wszystkich stron prądy zimnego powietrza przejmowały go lodowatym chłodem.. Zrobił kilka kroków, przyciągnięty widokiem maszyny, której metalowe człony połyskiwały przed jego oczyma. Znajdowała się ona nieco w tyle, o jakieś dwadzieścia pięć metrów od zjazdu, w osobnej sali położonej trochę wyżej. Tak mocno osadzona była na fundamencie z cegieł, że mimo iż pracowała z siłą czterystu koni parowych, wznoszenie się i opadanie jej olbrzymich tłoków nie przyprawiało go nawet o najlżejsze drgnienie. Obsługujący maszynę robotnik stał z ręką na korbie, wsłuchany w dzwonki sygnałów, ze wzrokiem utkwionym w tablicę orientacyjną, na której widniał przekrój kopalni poprzez wszystkie piętra. Podłużne rowki przedstawiały szyby, a przesuwające się na sznurkach kawałki ołowiu – krążenie wind. Na dwa olbrzymie bębny, koła o promieniu pięciu metrów, nawijały się i rozwijały w odwrotnych kierunkach dwa stalowe kable z taką szybkością, że wyglądały jak smugi szarego pyłu.
– Uwaga! – krzyknęło na Stefana trzech robotników dźwigających olbrzymią drabinę.

O mało go nie rozgnietli. Oczy jego oswajały się powoli z półmrokiem. Przyglądał się długim, trzydziestometrowym linom wznoszącym się w pędzie ku wieżyczce, przepływającym przez walce i zanurzającym się prostopadle w szybie. U ich końca uczepione były klatki wyciągowe. Walce spoczywały na potężnym rusztowaniu żelaznym, podobnym do wiązania dzwonnicy. Płynnie jak ptak, bez najmniejszego szumu, bez najmniejszego wstrząsu mknęła tam i z powrotem olbrzymia lina, która mogła unieść do dwunastu tysięcy kilogramów z szybkością dziesięciu metrów na sekundę.
– Uwaga, do wszystkich diabłów! – krzyknęli znowu robotnicy przenosząc drabinę, by zbadać walce po lewej stronie.
Wolnym krokiem Stefan zawrócił do biura. Przelot potężnych lin nad głową oszałamiał go. Drżąc z zimna spoglądał na znikające i wynurzające się klatki, uszy rozdzierał mu turkot jadących wózków.
U wylotu szybu funkcjonował sygnał, ciężki młot na dźwigni poruszanej liną. Jedno uderzenie znaczyło: stać!  Dwa: jazda w dół! Trzy: jazda do góry! Były to jakby nieustanne uderzenia maczug górujące nad rozgwarem.
Wtórowały im dzwonki. Robotnik obsługujący młot wykrzykiwał przez tubę rozkazy dla maszynisty. Pośród tego zgiełku klatki ukazywały się i znikały, opróżniały i napełniały z taką szybkością, że Stefan nie mógł zdać  sobie sprawy ze skomplikowanego mechanizmu ich działania.
Jedno tylko było dla niego widoczne: szyb połykał po dwudziestu, trzydziestu ludzi na raz z taką łatwością, jakby nie czuł tej porcji. Od czwartej rano robotnicy zaczęli zjeżdżać pod ziemię. Nadchodzili od strony baraku, boso, z latarkami w ręku, i w małych grupkach czekali, aż zbierze się ich dostateczna ilość. Cicho jak zwierz nocny zjawiała się czteropiętrowa klatka, zahaczała się żelaznymi pazurami, z każdego przedziału wyciągano po dwa wózki napełnione węglem, na ich miejsce wtaczano próżne lub naładowane klocami drzewa. Do próżnych wózków wsiadali górnicy po pięciu do każdego, tak że jeżeli wszystkie były do dyspozycji, mogło się ich pomieścić czterdziestu. Z tuby dobywał się głuchy, niewyraźny pomruk komendy, a czterokrotne uderzenie młota zapowiadało zjazd „mięsa”. Drgnąwszy lekko klatka znikała cicho jak rzucony w głąb kamień. Jedynym śladem, jaki po niej pozostawał, było drżenie sunącego w dół kabla.

– Ile metrów w głąb? – spytał Stefan stojącego obok górnika o zaspanym wyglądzie.

– Pięćset pięćdziesiąt cztery! – odparł tamten. – Ale są cztery podszybia, pierwsze na głębokości trzystu dwudziestu metrów.
Zamilkli obaj spoglądając na sunący teraz w górę kabel.

– A jakby się urwało? – podjął Stefan.

– Ano, jakby się urwało... – zdanie to uzupełnił wymowny gest górnika.

Nadeszła jego kolej. Niestrudzona klatka ukazała się znowu. Wszedł do niej z towarzyszami; zniknęła, by w niespełna cztery minuty wrócić po nowy ładunek.

Przez pół godziny szyb pożerał ludzi mniej lub bardziej żarłocznie, zależnie od tego, jak głęboko zjeżdżali. Nie ustawał jednak ani na chwilę, wciąż głodny – olbrzymie trzewia zdolne strawić całe plemię ludzkie. Pośród martwych ciemności klatka wynurzała się w milczeniu z nienasyconej głębi.
Stefan doznał znów tego samego niemiłego uczucia, jakie ogarnęło go na hałdzie. Po co się upierać? Starszy sztygar odprawi go z niczym tak samo jak inni. Niewytłumaczony lęk kazał mu ruszyć z miejsca. Zatrzymał się dopiero na dworze, koło hali maszyn. Przez otwarte drzwi ujrzał siedem kotłów i dwa ogromne piece. W obłokach białej, syczącej pary palacz podsycał ogień. Już na progu czuć było żar bijący od paleniska.
Uszczęśliwiony, że może się ogrzać, Stefan skierował się w tamtą stronę. Po drodze napotkał jeszcze jedną grupkę górników zmierzających do kopalni. Była to rodzina Maheuów i dwaj Levaque’owie. Łagodny wyraz idącej na przedzie Katarzyny, którą wziął za chłopca, natchnął go myślą, żeby jeszcze raz zaryzykować to samo pytanie – może tym razem mu się poszczęści?
– Słuchajcie, kolego, nie potrzeba tutaj robotnika do jakiejkolwiek pracy?

Dobywający się z ciemności głos przestraszył nieco Katarzynę. Spojrzała na Stefana zaskoczona. Ale idący za nią Maheu dosłyszał pytanie i wdał się w krótką rozmowę. Nie, nie potrzebowano nikogo. Ten bezdomny robotnik wzbudził jego zainteresowanie. Pożegnawszy się z nim, rzekł do swoich:
– I pomyśleć, że człowieka też mógłby spotkać taki los... Nie trzeba narzekać... Niejeden chciałby się mordować tak jak my.
Grupa skierowała się do ubieralni, obszernej sali z grubsza tylko otynkowanej, gdzie pod ścianami stały szafy  zamknięte na kłódki. Pośrodku sterczał żelazny piec bez drzwiczek, tak naładowany rozżarzonym węglem, że kawałki jego z trzaskiem wypadały na ubitą ziemię. Blask bijący od ogniska stanowił jedyne oświetlenie sali. Czerwone refleksy tańczyły po brudnych szafach i pokrytym węglowym pyłem suficie.
Wchodząc do sali Maheuowie usłyszeli wybuchy śmiechu. Około trzydziestu górników z lubością wygrzewało się przy ogniu. Zanim zjechali pod ziemię, przychodzili tutaj nasycić się ciepłem i zabrać go nieco  ze sobą do wilgotnej kopalni. Tego ranka panowała tu wesołość głośniejsza niż zwykle. Przedmiotem żartów  była Mouquette, osiemnastoletnia robotnica z sortowni, poczciwa dziewczyna, której olbrzymie piersi i pośladki rozpierały roboczy kombinezon. Mieszkała w Requillart z ojcem, starym stajennym Mouque’em, i bratem wozakiem w nadszybiu. Każde z nich rozpoczynało pracę o innej porze i dziewczyna udawała się do  kopalni sama. Po drodze zabawiała się z kochankami, których zmieniała co tydzień. Latem chronili się w zbożu, zimą pod ścianami zabudowań. Mouquette przechodziła z rąk do rąk, zawsze jednak wybierając sobie górników. Kiedy pewnego dnia wytknięto jej jakiegoś gwoździarza z Marchiennes, wybuchnęła gniewem i oświadczyła, że za bardzo się szanuje, aby zadawać się z obcymi, i że da sobie rękę odciąć, jeżeli  ktoś jej udowodni, że widział ją kiedykolwiek z kim innym jak z górnikiem.
– Więc to już nie ten wielki Chaval? – zaśmiał się któryś z robotników. – Wzięłaś sobie teraz tego małego? Ależ jemu by trzeba drabiny!... Widziałem was za Requillart i mogę przysiąc, że musiał wleźć na kamień...
– No to i co z tego? – odparła wesoło Mouquette. – Co cię to obchodzi? Nikt cię nie prosił, żebyś go podsadzał!

Ten prostoduszny żart wzmógł jeszcze wesołość górników. Ich rozprażone ramiona trzęsły się od śmiechu. Mouquette śmiała się również, nieprzyzwoita i wyzywająca w opiętym kombinezonie, podkreślającym jeszcze nadmierną wypukłość jej kształtów.
Ale śmiech ustał, kiedy Mouquette powiedziała ojcu Maheu, że Florka, wielka Florka, nie przyjdzie więcej do pracy. Znaleziono ją wczoraj nieżywą na łóżku. Jedni mówili, że jej się serce oberwało, a inni, że za prędko wypiła litr jałowcówki. Maheu był zrozpaczony. Znowu niepowodzenie! Tracił ładowaczkę, a nie miał jej kim zastąpić. Pracowali na akord: on i jeszcze trzech rębaczy – Zachariasz, Levaque i Chaval. Sama  Katarzyna nie podoła teraz ładowaniu i zarobek się zmniejszy.
– Prawda! Tamten gość przed kotłownią szukał pracy! – wykrzyknął nagle.

Właśnie przechodził koło baraku Dansaert. Maheu opowiedział mu, co się stało, i poprosił o pozwolenie przyjęcia do roboty nieznajomego, dodając, że Towarzystwo samo dąży do tego, aby ładowaczki zastąpić mężczyznami, tak jak w Anzin. Starszy sztygar uśmiechnął się, gdyż projekt usunięcia dziewcząt z pracy pod ziemią był dotychczas niechętnie przyjmowany przez górników, którym zależało, aby ich córki zarabiały w kopalni, bez względu na kwestię moralności i higieny.
Po krótkim wahaniu dał swoje przyzwolenie, zastrzegając jednak, że sprawę zatwierdzić musi inżynier Négrel.
– Wszystko pięknie, ale on już pewnie jest daleko, ten człowiek – zauważył Zachariasz.

– Nie – odezwała się Katarzyna. – Widziałam, że zatrzymał się przy kotłowni.

– Leć mi zaraz po niego! – krzyknął ojciec. Dziewczyna wybiegła, a tymczasem górnicy schodzili do szybu, robiąc miejsce innym przy ogniu. Nie czekając na ojca Janek wziął latarkę i poszedł naprzód wraz z grubym  Bébertem i wątłą dziesięoiolatką Lidką. Idąca przed nimi Mouquette pokrzykiwała w ciemnościach schodów i groziła chłopcom, że. jeżeli nadal będą ją szczypać, to oberwą po buzi.
Stefan rzeczywiście stał w kotłowni i rozmawiał z palaczem. Na samą myśl, że znów ma zagłębić się w noc, przenikał go chłód. Mimo to zabierał się już do wyjścia, kiedy nagle uczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
– Chodźcie! – powiedziała Katarzyna. – Znalazło się coś dla was.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, a później ogarnięty radością uścisnął mocno ręce dziewczyny:
– Dziękuję wam, kolego... Porządny z was człowiek, daję słowo!
Roześmiała się spoglądając na niego; z kotłowni padał na nich czerwony blask. Bawiło ją to, że brał ją za chłopca, wprowadzony w błąd smukłośeią jej postaci i nakryciem głowy, które zasłaniało włosy. Stefan, uradowany, śmiał się również i stali tak przez chwilę roześmiani i zarumienieni od gorąca.
W baraku Maheu zdejmował saboty i grube wełniane pończochy siedząc koło swojej szafki.
Gdy Stefan przyszedł, prędko doszli do porozumienia: dniówka trzydzieści sous, praca ciężka, ale łatwo można się jej nauczyć. Rębacz poradził mu, aby nie zdejmował butów, i pożyczył mu swój stary hełm skórzany dla ochrony głowy – przezorność, której on ani dzieci nigdy nie stosowali. Wyjęto narzędzia ze skrzyni. Była pośród nich i szufla Florki. Maheu, schowawszy saboty, pończochy i zawiniątko Stefana, rozgniewał się nagle:
– A gdzie jest ten gałgan, Chaval? Znów gzi się z jakąś dziewczyną! Mamy dzisiaj już pół godziny spóźnienia!
Zachariasz i Levaque spokojnie grzali sobie plecy. Wreszcie Zachariasz rzekł:
– Czekasz na Chavala?... Przyszedł jeszcze przed nami i zaraz zjechał na dół!
– Jak to? wiesz o tym i nic nie mówisz? Dalej, prędko, schodźmy.
Katarzyna, która grzała sobie ręce, poszła za nimi. Stefan puścił ją przed siebie. Znów znalazł się w labiryncie schodów i ciemnych korytarzy rozbrzmiewających plaskaniem bosych stóp. Wreszcie zabłysła przed nimi lampiarnia, wielka, oszklona sala pełna drabinek, na których jedne nad drugimi stały rzędy lamp górniczych systemu Davy’ego, umytych i sprawdzonych poprzedniego wieczoru. Płonęły teraz niby świece przy katafalku. Każdy górnik dostawał swoją, opatrzoną jego numerem, oglądał ją i zamykał, podczas gdy siedzący przy stole kontroler zapisywał w rejestrze godzinę zjazdu. Maheu wystarał się o lampę dla swego nowego ładowacza. Jeszcze jeden kontroler sprawdzał, czy wszystkie lampy są należycie zamknięte.
– Brr! Jak tu zimno! – szepnęła Katarzyna drżąc cała.

Stefan skinął tylko głową. Uważał się zawsze za odważnego, a mimo to, gdy znaleźli się w wielkiej sali, po której hulał wiatr, uczuł, że gardło ma ściśnięte: przetaczały się z łoskotem wózki, głucho uderzał młot sygnałowy, z tuby dobywały się zduszone poryki, tam i z powrotem przesuwały się stalowe liny, nawijane na szpule maszyny idącej pełną parą. Winda podjeżdżała do góry i znikała miękkim ruchem drapieżnego zwierzęcia. Czarna paszczęka szybu połykała coraz to nowych ludzi. Wreszcie przyszła kolej na Stefana. Drżał z zimna i milczał, zdenerwowany. Zachariasz i Levaque kpili sobie z niego. Obaj byli niezadowoleni z przyjęcia nieznajomego do pracy, zwłaszcza Levaque czuł się dotknięty, że stary Maheu nie spytał go o zdanie. Katarzyna ucieszyła się słysząc, jak ojciec objaśnia Stefanowi:
– Widzicie? Tutaj jest zatrzask ochronny, żelazne pazury, które jak lina się urwie, wbijają się

w prowadnice. Nie zawsze to co prawda działa, no, ale czasem... Tak, szyb podzielony jest na trzy części oszalowane brusami od góry do dołu: środkiem chodzi winda, na lewo są drabiny...
Urwał i mruknął, nie śmiejąc zbytnio podnosić głosu: – Co to za porządki, psiakrew! Jak można trzymać ludzi na takim zimnie!
Sztygar Richomme, który również czekał na windę i stał obok z lampą przymocowaną do hełmu, usłyszał jego narzekanie.
– Uważaj! Ściany mają uszy! – szepnął po ojcowsku (jako były rębacz utrzymywał przyjacielskie stosuski z dawnymi kolegami). – Zanim wózki podjadą, zawsze musi potrwać... O, masz, już jest.

Winda, obita blachą i gęstą żelazną siatką, czekała już na nich zawieszona na hakach. Maheu, Zachariasz, Levaque i Katarzyna wsunęli się do jednego z wózków. Stefan wszedł za nimi jako piąty. Lepsze miejsca były już zajęte, musiał więc wcisnąć się w kąt, obok dziewczyny, której łokieć gniótł go w brzuch. Zawadzała mu lampa. Doradzali mu, by zawiesił ją u dziurki od guzika przy kaftanie. Nie dosłyszał i trzymał ją nadal niezgrabnie w ręku. Nad i pod nimi ludzie wsiadali jeszcze. Dlaczego nie ruszają? Stefan niecierpliwił się. Nagle uczuł wstrząs i wszystko znikło. Doznał zawrotu głowy. Trwało to dopóty, dopóki mijając dwa pierwsze piętra hali zjazdowej dostrzegał miganie brusów. Z chwilą jednak gdy zapadł w ciemność szybu, oszołomiony, stracił możność kontrolowania swych wrażeń.
– Ruszyliśmy – powiedział spokojnie Maheu. Wszyscy zachowywali się swobodnie. On jeden zadawał sobie chwilami pytanie, czy spada, czy też wznosi się do góry. Gdy winda nie dotykając ścian pędziła w dół, zdawało się, że wisi bez ruchu. Ale chwilami przebiegało ją gwałtowne drżenie przejmując go lękiem. Mimo że przyciskał twarz do siatki, nie dostrzegał ścian szybu. W nikłym świetle lamp majaczyły stłoczone postaci ludzkie. Tylko otwarta lampa sztygara w sąsiednim wózku błyszczała jak latarnia morska.
– Ten szyb ma cztery metry średnicy – objaśniał dalej Maheu. – Na dobrą sprawę należałoby oszalować go od nowa. Woda przecieka ze wszystkich stron... Uwaga, dojeżdżamy do poziomu, słyszycie?
Uszu Stefana dobiegł jakby szum ulewy. Kilka ciężkich kropli padło na dach windy, jak na początku rzęsistego deszczu, który wzmagał się, przemieniał w prawdziwe oberwanie chmury. Dach windy musiał być  dziurawy, gdyż Stefan poczuł, że strumień wody spływa mu po ramieniu, przeinacza ubranie. Przejęło go lodowate zimno. Winda zanurzała się w wilgotną ciemność, którą na chwilę tylko rozdarł niby blask błyskawicy; w świetle jej mignęła jakaś pieczara pełna ludzi. I znów wszystko pogrążyło się w nicości.
– Pierwsze podszybie – powiedział Maheu. – Jesteśmy na głębokości trzystu dwudziestu metrów... Spójrzcie, z jaką szybkością zjeżdżamy.
Podnosząc lampę oświetlił jedną z prostopadłych belek dębowych, która umykała im sprzed oczu jak szyna  spod kół pędzącego pociągu; poza tym nic nie było widać. Trzy następne podszybia mignęły im tylko jak nagłe błyski. W ciemności woda bębniła o dach windy.
– Ależ to głęboko – szepnął Stefan. Wydawało mu się, że zjeżdżają już od paru godzin.

Niewygodnie mu było w pozycji, jaką przybrał, ale nie śmiał się ruszyć. Doskwierał mu zwłaszcza łokieć Katarzyny. Nie odzywała się ani słowem, ale czuł bijące od niej ciepło. Kiedy winda zatrzymała się wreszcie   na głębokości pięciuset pięćdziesięciu czterech metrów, dowiedział się ze zdziwieniem, że zjazd trwał dokładnie minutę. Łoskot haków bezpieczeństwa wbijających się w drzewo, uczucie, że nie osuwa się już w  próżnię, wprawiły go w nagłą wesołość i zażartował zwracając się poufale do Katarzyny:
– Cóżeś ty taki gorący? A twój łokieć to mam już w brzuchu!
Dziewczyna roześmiała się również. Ten głuptas bierze ją wciąż jeszcze za chłopca! Ślepy czy co?
– Nie w brzuchu masz mój łokieć, ale w oku! – odparła wśród głośnych śmiechów, których
zdziwiony Stefan nie umiał sobie wytłumaczyć.

Winda opróżniała się, górnicy wchodzili do podszybia wykutego w skale, o podmurowanym sklepieniu, oświetlonego trzema potężnymi lampami. Po żelaznych szynach ładowacze pchali szybko pełne wózki. Ściany ociekały wilgocią, której zapach unosił się w powietrzu. W piwniczny chłód wdzierały się chwilami ciepłe podmuchy z pobliskiej stajni. W głębi otwierały się cztery paszcze chodników.

– Tędy – powiedział Maheu do Stefana. – Mamy jeszcze dobre dwa kilometry.

Robotnicy rozdzielali się i grupkami znikali w czarnych czeluściach. Około piętnastu skręciło na lewo. Stefan  szedł ostatni, za ojcem Maheu, którego wyprzedzali Katarzyna, Zachariasz i Levaque. Znaleźli się w przestronnym chodniku, wykutym w tak twardej skale, że tylko tu i ówdzie podpierały ją murowane filary. Szli w milczeniu, pojedynczo, oświetlając drogę lampkami. Stefan potykał się co krok, zawadzał o szyny. Od pewnej chwili niepokoił go jakiś głuchy odgłos, jakby szum dalekiej burzy, dochodzący z głębi ziemi i przybierający na sile. Czyżby za chwilę miały osunąć się im na głowy grube pokłady węgla, które dzieliły ich  od powierzchni ziemi? Stefan dojrzał jakiś błysk i poczuł, że chodnik zadrżał. Idąc w ślady towarzyszy przylgnął plecami do ściany; tuż obok siebie ujrzał dużego siwego konia ciągnącego sznur wózków. Na pierwszym siedział Bébert trzymając lejce, a za ostatnim, uchwyciwszy się jego krawędzi, biegł bosonogi Janek.
Ruszyli dalej, aż doszli do miejsca, gdzie otwierały się dwa nowe korytarze. Grupa podzieliła się znowu, górnicy kierowali się w stronę swoich urobisk. Sklepienie chodnika podpierały tutaj dębowe słupy. Łatwo kruszącą się skałę ujęto w pokrowiec z belek, poprzez które połyskiwały płytki łupku, iskrzyła się mika i przezierały chropowate płaty piaskowca. Z łoskotem grzmotu mijały ich sznury pełnych lub pustych wózków, ciągnione przez upiory koni. Na podwójnym torze przed garażem spał długi, czarny wąż wózków. Zaprzężony do nich koń parsknął w pewnej chwili, zdradzając tym swą obecność. Zatopiony w ciemności przypominał swym zarysem olbrzymi złom węgla. Tamy wentylacyjne otwierały się i zamykały powoli. W miarę jak posuwali się naprzód, chodnik stawał się coraz węższy, coraz niższy, o nierównym sklepieniu, tak że musieli pochylać się co chwila.

Stefan śledził każdy ruch idącego przed nim ojca Maheu, a mimo to uderzył się w głowę tak silnie, że gdyby  nie skórzany hełm, byłby roztrzaskał sobie czaszkę. Żaden z górników nie potykał się, widocznie znali każdy  występ skały, każdy sęk w drzewie. Stefan ślizgał się na wilgotnym spągu. Chwilami brodził w kałużach, które zdradzał jedynie błotnisty chlupot. Ale co dziwiło go najbardziej, to nagłe zmiany temperatury. W podszybiu było zimno, głównym chodnikiem dął lodowaty wiatr, gwałtowny jak huragan, im dalej natomiast zapuszczali się w boczne chodniki, które tylko pośrednio otrzymywały dopływ powietrza, tym lżejszy stawał się powiew, a wzmagało się gorąco dławiące, ciężkie jak ołów.
Maheu nie odzywał się teraz ani słowem. W pewnej chwili skręcił na prawo i nie obracając się rzekł do Stefana:

– Pokład Wilhelma.

Tutaj właśnie pracowali. Zaraz na wstępie Stefan obtarł sobie łokieć i uderzył się w głowę. Strop zwisał tutaj  tak nisko, że nieraz na przestrzeni dwudziestu i więcej metrów musiał iść zgięty w pół. Woda sięgała do kostek. Uszli w ten sposób ze dwieście metrów. Naraz Katarzyna, Zachariasz i Levaque znikli mu z oczu w wąskiej szczelinie, która otwarła się przed nim.
– Teraz jazda do góry! – powiedział Maheu. – Zahaczcie sobie lampę o dziurkę od guzika i właźcie po drabinie.
I sam zniknął również. Stefan musiał iść za nim. Ten ślepy szybik wykuty w pokładzie łączył ze sobą poszczególne powierzchnie. Miał zaledwie sześćdziesiąt centymetrów szerokości. Na szczęście Stefan był szczupły; niewprawny jeszcze, piął się z ogromnym wysiłkiem, przeciskając bary i biodra, kurczowo chwytając się szczebli drabiny. Pierwsza powierzchnia znajdowała się o piętnaście metrów wyżej, ale oni musieli wdrapywać się dalej, gdyż Maheu i jego towarzysze pracowali dopiero na szóstej ścianie, „w piekle”, jak mówili.
Co piętnaście metrów mijali nową powierzchnię. Ich wędrówka przez ten wąski przesmyk, którego ściany ocierały im plecy i piersi, zdawała się nie mieć końca. Stefan charczał, jakby zmiażdżony ciężarem pokładów   węgla. Ręce miał obolałe, nogi pokaleczone, a przede wszystkim brakowało mu powietrza. Czuł, jak krew napływa mu do głowy. W jednym z chodników dojrzał zarysy dwóch postaci, małej i dużej, które pchały przed sobą wózki: była to Lidka i Mouquette, już przy pracy. A on musiał się jeszcze wspinać o dwie kondygnacje wyżej! Pot zalewał mu oczy. Stracił nadzieję, że uda mu się doścignąć zręcznie posuwających się
towarzyszy.

– Odwagi! Jesteśmy już u celu! – zawołała Katarzyna.

Gdy dostał się wreszcie na miejsce, usłyszał jakiś głos z głębi urobiska:

– Kpicie sobie czy co u licha? Mam dwa kilometry do Montsou, a pierwszy przychodzę do roboty!
Był to Chaval, wysoki, dwudziestopięcioletni chłopak, kościsty, o grubych rysach.

Rozgniewał się, że musiał czekać. Spostrzegłszy Stefana, spytał z pogardliwym zdziwieniem:

– A to kto znowu?

Gdy Maheu objaśniał go, mruknął przez zęby:

– To mężczyźni odbierają teraz chleb dziewczętom?

Wymienili między sobą spojrzenia pełne instynktownej, nagle rozbłysłej nienawiści. Stefan wyczuł obelgę, choć jej nie zrozumiał. Zapanowało milczenie. Wszyscy wzięli się do roboty. Przodki zapełniły się, ściany ożywiły, na każdym piętrze wrzała praca. Kopalnia wchłonęła już dzienną porcję górników, około siedmiuset  ludzi, którzy krzątali się teraz po tym potężnym mrowisku, wiercąc ziemię we wszystkich kierunkach, podobnie jak robaki toczą stare drzewo. Gdyby ktoś przyłożył ucho do ściany skalnej, usłyszałby, jak ociężałe milczenie warstwic węgla tętni ruchem wind i uderzeniami kilofów wgryzających się w caliznę.
Odwróciwszy się, Stefan znalazł się znów obok Katarzyny. Przyciśnięty do niej wyczuł nieśmiałą krągłość jej piersi i zrozumiał nagle ciepło, jakim przejmowała go jej bliskość, kiedy zjeżdżali pod ziemię.

- To ty jesteś dziewczyna? – szepnął ze zdumieniem

- Ale też gapa z ciebie! Dopiero teraz się domyśliłeś. - odparła wesoło, nie zaczerwieniwszy się nawet.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

wtorek, 5 lutego 2013

III



 Stefan zdecydował się wreszcie wejść na teren kopalni. Ludzie, których pytał o pracę, kręcili przecząco głowami, ale radzili, żeby poczekał na przybycie starszego sztygara. Pozostawiono mu zupełną swobodę. Błąkał się między słabo oświetlonymi budynkami, pełnymi mrocznych zakamarków, wśród niepokojącego labiryntu sal i pięter. Wszedł na jakieś ciemne, wpółprzegniłe schody, minął wąski chwiejący się mostek, a następnie sortownię, pogrążoną w takich ciemnościach, że musiał wyciągnąć ręce, żeby na coś nie wpaść. Nagle zabłysła przed nim para ogromnych, żółtych oczu. Znajdował się pod wieżą szybu, w hali kontrolnej, u  samego wejścia do kopalni.
Sztygar Richomme, tęgi mężczyzna o twarzy dobrotliwego żandarma, przeciętej siwym wąsem, zmierzał właśnie do biura kontrolera.
– Czy nie potrzeba tu robotnika do jakiejkolwiek pracy? – zapytał Stefan.

Richomme chciał powiedzieć: nie – ale powstrzymał się i odchodząc rzekł jak inni:

– Zaczekajcie na pana Dansaerta, starszego sztygara.

U zejścia do kopalni stały cztery latarnie. Ich reflektory jasno oświetlały żelazne poręcze, dźwignie sygnałów  i prowadnice, pomiędzy którymi ślizgała się winda. Resztę olbrzymiej ciemnej sali, podobnej do nawy kościoła, wypełniały ruchome cienie. Tylko lampiarnia połyskiwała w głębi. W biurze kontrolera paliła się mała lampka podobna do gasnącej gwiazdy. Przed chwilą rozpoczęto pracę. Żelazne trawersy tętniły nieustannym grzmotem, kręciły się koła wózków, za którymi biegali wozacy. Pośród tych hałaśliwych czarnych przedmiotów, będących w ciągłym ruchu, migały pochylone plecy robotników.

Stefan stał przez chwilę nieruchomo, ogłuszony, oślepły. Wiejące ze wszystkich stron prądy zimnego powietrza przejmowały go lodowatym chłodem.. Zrobił kilka kroków, przyciągnięty widokiem maszyny, której metalowe człony połyskiwały przed jego oczyma. Znajdowała się ona nieco w tyle, o jakieś dwadzieścia pięć metrów od zjazdu, w osobnej sali położonej trochę wyżej. Tak mocno osadzona była na fundamencie z cegieł, że mimo iż pracowała z siłą czterystu koni parowych, wznoszenie się i opadanie jej olbrzymich tłoków nie przyprawiało go nawet o najlżejsze drgnienie. Obsługujący maszynę robotnik stał z ręką na korbie, wsłuchany w dzwonki sygnałów, ze wzrokiem utkwionym w tablicę orientacyjną, na której widniał przekrój kopalni poprzez wszystkie piętra. Podłużne rowki przedstawiały szyby, a przesuwające się na sznurkach kawałki ołowiu – krążenie wind. Na dwa olbrzymie bębny, koła o promieniu pięciu metrów, nawijały się i rozwijały w odwrotnych kierunkach dwa stalowe kable z taką szybkością, że wyglądały jak smugi szarego pyłu.
– Uwaga! – krzyknęło na Stefana trzech robotników dźwigających olbrzymią drabinę.

O mało go nie rozgnietli. Oczy jego oswajały się powoli z półmrokiem. Przyglądał się długim, trzydziestometrowym linom wznoszącym się w pędzie ku wieżyczce, przepływającym przez walce i zanurzającym się prostopadle w szybie. U ich końca uczepione były klatki wyciągowe. Walce spoczywały na potężnym rusztowaniu żelaznym, podobnym do wiązania dzwonnicy. Płynnie jak ptak, bez najmniejszego szumu, bez najmniejszego wstrząsu mknęła tam i z powrotem olbrzymia lina, która mogła unieść do dwunastu tysięcy kilogramów z szybkością dziesięciu metrów na sekundę.
– Uwaga, do wszystkich diabłów! – krzyknęli znowu robotnicy przenosząc drabinę, by zbadać walce po lewej stronie.
Wolnym krokiem Stefan zawrócił do biura. Przelot potężnych lin nad głową oszałamiał go. Drżąc z zimna spoglądał na znikające i wynurzające się klatki, uszy rozdzierał mu turkot jadących wózków.
U wylotu szybu funkcjonował sygnał, ciężki młot na dźwigni poruszanej liną. Jedno uderzenie znaczyło: stać!  Dwa: jazda w dół! Trzy: jazda do góry! Były to jakby nieustanne uderzenia maczug górujące nad rozgwarem.
Wtórowały im dzwonki. Robotnik obsługujący młot wykrzykiwał przez tubę rozkazy dla maszynisty. Pośród tego zgiełku klatki ukazywały się i znikały, opróżniały i napełniały z taką szybkością, że Stefan nie mógł zdać  sobie sprawy ze skomplikowanego mechanizmu ich działania.
Jedno tylko było dla niego widoczne: szyb połykał po dwudziestu, trzydziestu ludzi na raz z taką łatwością, jakby nie czuł tej porcji. Od czwartej rano robotnicy zaczęli zjeżdżać pod ziemię. Nadchodzili od strony baraku, boso, z latarkami w ręku, i w małych grupkach czekali, aż zbierze się ich dostateczna ilość. Cicho jak zwierz nocny zjawiała się czteropiętrowa klatka, zahaczała się żelaznymi pazurami, z każdego przedziału wyciągano po dwa wózki napełnione węglem, na ich miejsce wtaczano próżne lub naładowane klocami drzewa. Do próżnych wózków wsiadali górnicy po pięciu do każdego, tak że jeżeli wszystkie były do dyspozycji, mogło się ich pomieścić czterdziestu. Z tuby dobywał się głuchy, niewyraźny pomruk komendy, a czterokrotne uderzenie młota zapowiadało zjazd „mięsa”. Drgnąwszy lekko klatka znikała cicho jak rzucony w głąb kamień. Jedynym śladem, jaki po niej pozostawał, było drżenie sunącego w dół kabla.

– Ile metrów w głąb? – spytał Stefan stojącego obok górnika o zaspanym wyglądzie.

– Pięćset pięćdziesiąt cztery! – odparł tamten. – Ale są cztery podszybia, pierwsze na głębokości trzystu dwudziestu metrów.
Zamilkli obaj spoglądając na sunący teraz w górę kabel.

– A jakby się urwało? – podjął Stefan.

– Ano, jakby się urwało... – zdanie to uzupełnił wymowny gest górnika.

Nadeszła jego kolej. Niestrudzona klatka ukazała się znowu. Wszedł do niej z towarzyszami; zniknęła, by w niespełna cztery minuty wrócić po nowy ładunek.

Przez pół godziny szyb pożerał ludzi mniej lub bardziej żarłocznie, zależnie od tego, jak głęboko zjeżdżali. Nie ustawał jednak ani na chwilę, wciąż głodny – olbrzymie trzewia zdolne strawić całe plemię ludzkie. Pośród martwych ciemności klatka wynurzała się w milczeniu z nienasyconej głębi.
Stefan doznał znów tego samego niemiłego uczucia, jakie ogarnęło go na hałdzie. Po co się upierać? Starszy sztygar odprawi go z niczym tak samo jak inni. Niewytłumaczony lęk kazał mu ruszyć z miejsca. Zatrzymał się dopiero na dworze, koło hali maszyn. Przez otwarte drzwi ujrzał siedem kotłów i dwa ogromne piece. W obłokach białej, syczącej pary palacz podsycał ogień. Już na progu czuć było żar bijący od paleniska.
Uszczęśliwiony, że może się ogrzać, Stefan skierował się w tamtą stronę. Po drodze napotkał jeszcze jedną grupkę górników zmierzających do kopalni. Była to rodzina Maheuów i dwaj Levaque’owie. Łagodny wyraz idącej na przedzie Katarzyny, którą wziął za chłopca, natchnął go myślą, żeby jeszcze raz zaryzykować to samo pytanie – może tym razem mu się poszczęści?
– Słuchajcie, kolego, nie potrzeba tutaj robotnika do jakiejkolwiek pracy?

Dobywający się z ciemności głos przestraszył nieco Katarzynę. Spojrzała na Stefana zaskoczona. Ale idący za nią Maheu dosłyszał pytanie i wdał się w krótką rozmowę. Nie, nie potrzebowano nikogo. Ten bezdomny robotnik wzbudził jego zainteresowanie. Pożegnawszy się z nim, rzekł do swoich:
– I pomyśleć, że człowieka też mógłby spotkać taki los... Nie trzeba narzekać... Niejeden chciałby się mordować tak jak my.
Grupa skierowała się do ubieralni, obszernej sali z grubsza tylko otynkowanej, gdzie pod ścianami stały szafy  zamknięte na kłódki. Pośrodku sterczał żelazny piec bez drzwiczek, tak naładowany rozżarzonym węglem, że kawałki jego z trzaskiem wypadały na ubitą ziemię. Blask bijący od ogniska stanowił jedyne oświetlenie sali. Czerwone refleksy tańczyły po brudnych szafach i pokrytym węglowym pyłem suficie.
Wchodząc do sali Maheuowie usłyszeli wybuchy śmiechu. Około trzydziestu górników z lubością wygrzewało się przy ogniu. Zanim zjechali pod ziemię, przychodzili tutaj nasycić się ciepłem i zabrać go nieco  ze sobą do wilgotnej kopalni. Tego ranka panowała tu wesołość głośniejsza niż zwykle. Przedmiotem żartów  była Mouquette, osiemnastoletnia robotnica z sortowni, poczciwa dziewczyna, której olbrzymie piersi i pośladki rozpierały roboczy kombinezon. Mieszkała w Requillart z ojcem, starym stajennym Mouque’em, i bratem wozakiem w nadszybiu. Każde z nich rozpoczynało pracę o innej porze i dziewczyna udawała się do  kopalni sama. Po drodze zabawiała się z kochankami, których zmieniała co tydzień. Latem chronili się w zbożu, zimą pod ścianami zabudowań. Mouquette przechodziła z rąk do rąk, zawsze jednak wybierając sobie górników. Kiedy pewnego dnia wytknięto jej jakiegoś gwoździarza z Marchiennes, wybuchnęła gniewem i oświadczyła, że za bardzo się szanuje, aby zadawać się z obcymi, i że da sobie rękę odciąć, jeżeli  ktoś jej udowodni, że widział ją kiedykolwiek z kim innym jak z górnikiem.
– Więc to już nie ten wielki Chaval? – zaśmiał się któryś z robotników. – Wzięłaś sobie teraz tego małego? Ależ jemu by trzeba drabiny!... Widziałem was za Requillart i mogę przysiąc, że musiał wleźć na kamień...
– No to i co z tego? – odparła wesoło Mouquette. – Co cię to obchodzi? Nikt cię nie prosił, żebyś go podsadzał!

Ten prostoduszny żart wzmógł jeszcze wesołość górników. Ich rozprażone ramiona trzęsły się od śmiechu. Mouquette śmiała się również, nieprzyzwoita i wyzywająca w opiętym kombinezonie, podkreślającym jeszcze nadmierną wypukłość jej kształtów.
Ale śmiech ustał, kiedy Mouquette powiedziała ojcu Maheu, że Florka, wielka Florka, nie przyjdzie więcej do pracy. Znaleziono ją wczoraj nieżywą na łóżku. Jedni mówili, że jej się serce oberwało, a inni, że za prędko wypiła litr jałowcówki. Maheu był zrozpaczony. Znowu niepowodzenie! Tracił ładowaczkę, a nie miał jej kim zastąpić. Pracowali na akord: on i jeszcze trzech rębaczy – Zachariasz, Levaque i Chaval. Sama  Katarzyna nie podoła teraz ładowaniu i zarobek się zmniejszy.
– Prawda! Tamten gość przed kotłownią szukał pracy! – wykrzyknął nagle.

Właśnie przechodził koło baraku Dansaert. Maheu opowiedział mu, co się stało, i poprosił o pozwolenie przyjęcia do roboty nieznajomego, dodając, że Towarzystwo samo dąży do tego, aby ładowaczki zastąpić mężczyznami, tak jak w Anzin. Starszy sztygar uśmiechnął się, gdyż projekt usunięcia dziewcząt z pracy pod ziemią był dotychczas niechętnie przyjmowany przez górników, którym zależało, aby ich córki zarabiały w kopalni, bez względu na kwestię moralności i higieny.
Po krótkim wahaniu dał swoje przyzwolenie, zastrzegając jednak, że sprawę zatwierdzić musi inżynier Négrel.
– Wszystko pięknie, ale on już pewnie jest daleko, ten człowiek – zauważył Zachariasz.

– Nie – odezwała się Katarzyna. – Widziałam, że zatrzymał się przy kotłowni.

– Leć mi zaraz po niego! – krzyknął ojciec. Dziewczyna wybiegła, a tymczasem górnicy schodzili do szybu, robiąc miejsce innym przy ogniu. Nie czekając na ojca Janek wziął latarkę i poszedł naprzód wraz z grubym  Bébertem i wątłą dziesięoiolatką Lidką. Idąca przed nimi Mouquette pokrzykiwała w ciemnościach schodów i groziła chłopcom, że. jeżeli nadal będą ją szczypać, to oberwą po buzi.
Stefan rzeczywiście stał w kotłowni i rozmawiał z palaczem. Na samą myśl, że znów ma zagłębić się w noc, przenikał go chłód. Mimo to zabierał się już do wyjścia, kiedy nagle uczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
– Chodźcie! – powiedziała Katarzyna. – Znalazło się coś dla was.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, a później ogarnięty radością uścisnął mocno ręce dziewczyny:
– Dziękuję wam, kolego... Porządny z was człowiek, daję słowo!
Roześmiała się spoglądając na niego; z kotłowni padał na nich czerwony blask. Bawiło ją to, że brał ją za chłopca, wprowadzony w błąd smukłośeią jej postaci i nakryciem głowy, które zasłaniało włosy. Stefan, uradowany, śmiał się również i stali tak przez chwilę roześmiani i zarumienieni od gorąca.
W baraku Maheu zdejmował saboty i grube wełniane pończochy siedząc koło swojej szafki.
Gdy Stefan przyszedł, prędko doszli do porozumienia: dniówka trzydzieści sous, praca ciężka, ale łatwo można się jej nauczyć. Rębacz poradził mu, aby nie zdejmował butów, i pożyczył mu swój stary hełm skórzany dla ochrony głowy – przezorność, której on ani dzieci nigdy nie stosowali. Wyjęto narzędzia ze skrzyni. Była pośród nich i szufla Florki. Maheu, schowawszy saboty, pończochy i zawiniątko Stefana, rozgniewał się nagle:
– A gdzie jest ten gałgan, Chaval? Znów gzi się z jakąś dziewczyną! Mamy dzisiaj już pół godziny spóźnienia!
Zachariasz i Levaque spokojnie grzali sobie plecy. Wreszcie Zachariasz rzekł:
– Czekasz na Chavala?... Przyszedł jeszcze przed nami i zaraz zjechał na dół!
– Jak to? wiesz o tym i nic nie mówisz? Dalej, prędko, schodźmy.
Katarzyna, która grzała sobie ręce, poszła za nimi. Stefan puścił ją przed siebie. Znów znalazł się w labiryncie schodów i ciemnych korytarzy rozbrzmiewających plaskaniem bosych stóp. Wreszcie zabłysła przed nimi lampiarnia, wielka, oszklona sala pełna drabinek, na których jedne nad drugimi stały rzędy lamp górniczych systemu Davy’ego, umytych i sprawdzonych poprzedniego wieczoru. Płonęły teraz niby świece przy katafalku. Każdy górnik dostawał swoją, opatrzoną jego numerem, oglądał ją i zamykał, podczas gdy siedzący przy stole kontroler zapisywał w rejestrze godzinę zjazdu. Maheu wystarał się o lampę dla swego nowego ładowacza. Jeszcze jeden kontroler sprawdzał, czy wszystkie lampy są należycie zamknięte.
– Brr! Jak tu zimno! – szepnęła Katarzyna drżąc cała.

Stefan skinął tylko głową. Uważał się zawsze za odważnego, a mimo to, gdy znaleźli się w wielkiej sali, po której hulał wiatr, uczuł, że gardło ma ściśnięte: przetaczały się z łoskotem wózki, głucho uderzał młot sygnałowy, z tuby dobywały się zduszone poryki, tam i z powrotem przesuwały się stalowe liny, nawijane na szpule maszyny idącej pełną parą. Winda podjeżdżała do góry i znikała miękkim ruchem drapieżnego zwierzęcia. Czarna paszczęka szybu połykała coraz to nowych ludzi. Wreszcie przyszła kolej na Stefana. Drżał z zimna i milczał, zdenerwowany. Zachariasz i Levaque kpili sobie z niego. Obaj byli niezadowoleni z przyjęcia nieznajomego do pracy, zwłaszcza Levaque czuł się dotknięty, że stary Maheu nie spytał go o zdanie. Katarzyna ucieszyła się słysząc, jak ojciec objaśnia Stefanowi:
– Widzicie? Tutaj jest zatrzask ochronny, żelazne pazury, które jak lina się urwie, wbijają się

w prowadnice. Nie zawsze to co prawda działa, no, ale czasem... Tak, szyb podzielony jest na trzy części oszalowane brusami od góry do dołu: środkiem chodzi winda, na lewo są drabiny...
Urwał i mruknął, nie śmiejąc zbytnio podnosić głosu: – Co to za porządki, psiakrew! Jak można trzymać ludzi na takim zimnie!
Sztygar Richomme, który również czekał na windę i stał obok z lampą przymocowaną do hełmu, usłyszał jego narzekanie.
– Uważaj! Ściany mają uszy! – szepnął po ojcowsku (jako były rębacz utrzymywał przyjacielskie stosuski z dawnymi kolegami). – Zanim wózki podjadą, zawsze musi potrwać... O, masz, już jest.

Winda, obita blachą i gęstą żelazną siatką, czekała już na nich zawieszona na hakach. Maheu, Zachariasz, Levaque i Katarzyna wsunęli się do jednego z wózków. Stefan wszedł za nimi jako piąty. Lepsze miejsca były już zajęte, musiał więc wcisnąć się w kąt, obok dziewczyny, której łokieć gniótł go w brzuch. Zawadzała mu lampa. Doradzali mu, by zawiesił ją u dziurki od guzika przy kaftanie. Nie dosłyszał i trzymał ją nadal niezgrabnie w ręku. Nad i pod nimi ludzie wsiadali jeszcze. Dlaczego nie ruszają? Stefan niecierpliwił się. Nagle uczuł wstrząs i wszystko znikło. Doznał zawrotu głowy. Trwało to dopóty, dopóki mijając dwa pierwsze piętra hali zjazdowej dostrzegał miganie brusów. Z chwilą jednak gdy zapadł w ciemność szybu, oszołomiony, stracił możność kontrolowania swych wrażeń.
– Ruszyliśmy – powiedział spokojnie Maheu. Wszyscy zachowywali się swobodnie. On jeden zadawał sobie chwilami pytanie, czy spada, czy też wznosi się do góry. Gdy winda nie dotykając ścian pędziła w dół, zdawało się, że wisi bez ruchu. Ale chwilami przebiegało ją gwałtowne drżenie przejmując go lękiem. Mimo że przyciskał twarz do siatki, nie dostrzegał ścian szybu. W nikłym świetle lamp majaczyły stłoczone postaci ludzkie. Tylko otwarta lampa sztygara w sąsiednim wózku błyszczała jak latarnia morska.
– Ten szyb ma cztery metry średnicy – objaśniał dalej Maheu. – Na dobrą sprawę należałoby oszalować go od nowa. Woda przecieka ze wszystkich stron... Uwaga, dojeżdżamy do poziomu, słyszycie?
Uszu Stefana dobiegł jakby szum ulewy. Kilka ciężkich kropli padło na dach windy, jak na początku rzęsistego deszczu, który wzmagał się, przemieniał w prawdziwe oberwanie chmury. Dach windy musiał być  dziurawy, gdyż Stefan poczuł, że strumień wody spływa mu po ramieniu, przeinacza ubranie. Przejęło go lodowate zimno. Winda zanurzała się w wilgotną ciemność, którą na chwilę tylko rozdarł niby blask błyskawicy; w świetle jej mignęła jakaś pieczara pełna ludzi. I znów wszystko pogrążyło się w nicości.
– Pierwsze podszybie – powiedział Maheu. – Jesteśmy na głębokości trzystu dwudziestu metrów... Spójrzcie, z jaką szybkością zjeżdżamy.
Podnosząc lampę oświetlił jedną z prostopadłych belek dębowych, która umykała im sprzed oczu jak szyna  spod kół pędzącego pociągu; poza tym nic nie było widać. Trzy następne podszybia mignęły im tylko jak nagłe błyski. W ciemności woda bębniła o dach windy.
– Ależ to głęboko – szepnął Stefan. Wydawało mu się, że zjeżdżają już od paru godzin.

Niewygodnie mu było w pozycji, jaką przybrał, ale nie śmiał się ruszyć. Doskwierał mu zwłaszcza łokieć Katarzyny. Nie odzywała się ani słowem, ale czuł bijące od niej ciepło. Kiedy winda zatrzymała się wreszcie   na głębokości pięciuset pięćdziesięciu czterech metrów, dowiedział się ze zdziwieniem, że zjazd trwał dokładnie minutę. Łoskot haków bezpieczeństwa wbijających się w drzewo, uczucie, że nie osuwa się już w  próżnię, wprawiły go w nagłą wesołość i zażartował zwracając się poufale do Katarzyny:
– Cóżeś ty taki gorący? A twój łokieć to mam już w brzuchu!
Dziewczyna roześmiała się również. Ten głuptas bierze ją wciąż jeszcze za chłopca! Ślepy czy co?
– Nie w brzuchu masz mój łokieć, ale w oku! – odparła wśród głośnych śmiechów, których
zdziwiony Stefan nie umiał sobie wytłumaczyć.

Winda opróżniała się, górnicy wchodzili do podszybia wykutego w skale, o podmurowanym sklepieniu, oświetlonego trzema potężnymi lampami. Po żelaznych szynach ładowacze pchali szybko pełne wózki. Ściany ociekały wilgocią, której zapach unosił się w powietrzu. W piwniczny chłód wdzierały się chwilami ciepłe podmuchy z pobliskiej stajni. W głębi otwierały się cztery paszcze chodników.

– Tędy – powiedział Maheu do Stefana. – Mamy jeszcze dobre dwa kilometry.

Robotnicy rozdzielali się i grupkami znikali w czarnych czeluściach. Około piętnastu skręciło na lewo. Stefan  szedł ostatni, za ojcem Maheu, którego wyprzedzali Katarzyna, Zachariasz i Levaque. Znaleźli się w przestronnym chodniku, wykutym w tak twardej skale, że tylko tu i ówdzie podpierały ją murowane filary. Szli w milczeniu, pojedynczo, oświetlając drogę lampkami. Stefan potykał się co krok, zawadzał o szyny. Od pewnej chwili niepokoił go jakiś głuchy odgłos, jakby szum dalekiej burzy, dochodzący z głębi ziemi i przybierający na sile. Czyżby za chwilę miały osunąć się im na głowy grube pokłady węgla, które dzieliły ich  od powierzchni ziemi? Stefan dojrzał jakiś błysk i poczuł, że chodnik zadrżał. Idąc w ślady towarzyszy przylgnął plecami do ściany; tuż obok siebie ujrzał dużego siwego konia ciągnącego sznur wózków. Na pierwszym siedział Bébert trzymając lejce, a za ostatnim, uchwyciwszy się jego krawędzi, biegł bosonogi Janek.
Ruszyli dalej, aż doszli do miejsca, gdzie otwierały się dwa nowe korytarze. Grupa podzieliła się znowu, górnicy kierowali się w stronę swoich urobisk. Sklepienie chodnika podpierały tutaj dębowe słupy. Łatwo kruszącą się skałę ujęto w pokrowiec z belek, poprzez które połyskiwały płytki łupku, iskrzyła się mika i przezierały chropowate płaty piaskowca. Z łoskotem grzmotu mijały ich sznury pełnych lub pustych wózków, ciągnione przez upiory koni. Na podwójnym torze przed garażem spał długi, czarny wąż wózków. Zaprzężony do nich koń parsknął w pewnej chwili, zdradzając tym swą obecność. Zatopiony w ciemności przypominał swym zarysem olbrzymi złom węgla. Tamy wentylacyjne otwierały się i zamykały powoli. W miarę jak posuwali się naprzód, chodnik stawał się coraz węższy, coraz niższy, o nierównym sklepieniu, tak że musieli pochylać się co chwila.

Stefan śledził każdy ruch idącego przed nim ojca Maheu, a mimo to uderzył się w głowę tak silnie, że gdyby  nie skórzany hełm, byłby roztrzaskał sobie czaszkę. Żaden z górników nie potykał się, widocznie znali każdy  występ skały, każdy sęk w drzewie. Stefan ślizgał się na wilgotnym spągu. Chwilami brodził w kałużach, które zdradzał jedynie błotnisty chlupot. Ale co dziwiło go najbardziej, to nagłe zmiany temperatury. W podszybiu było zimno, głównym chodnikiem dął lodowaty wiatr, gwałtowny jak huragan, im dalej natomiast zapuszczali się w boczne chodniki, które tylko pośrednio otrzymywały dopływ powietrza, tym lżejszy stawał się powiew, a wzmagało się gorąco dławiące, ciężkie jak ołów.
Maheu nie odzywał się teraz ani słowem. W pewnej chwili skręcił na prawo i nie obracając się rzekł do Stefana:

– Pokład Wilhelma.

Tutaj właśnie pracowali. Zaraz na wstępie Stefan obtarł sobie łokieć i uderzył się w głowę. Strop zwisał tutaj  tak nisko, że nieraz na przestrzeni dwudziestu i więcej metrów musiał iść zgięty w pół. Woda sięgała do kostek. Uszli w ten sposób ze dwieście metrów. Naraz Katarzyna, Zachariasz i Levaque znikli mu z oczu w wąskiej szczelinie, która otwarła się przed nim.
– Teraz jazda do góry! – powiedział Maheu. – Zahaczcie sobie lampę o dziurkę od guzika i właźcie po drabinie.
I sam zniknął również. Stefan musiał iść za nim. Ten ślepy szybik wykuty w pokładzie łączył ze sobą poszczególne powierzchnie. Miał zaledwie sześćdziesiąt centymetrów szerokości. Na szczęście Stefan był szczupły; niewprawny jeszcze, piął się z ogromnym wysiłkiem, przeciskając bary i biodra, kurczowo chwytając się szczebli drabiny. Pierwsza powierzchnia znajdowała się o piętnaście metrów wyżej, ale oni musieli wdrapywać się dalej, gdyż Maheu i jego towarzysze pracowali dopiero na szóstej ścianie, „w piekle”, jak mówili.
Co piętnaście metrów mijali nową powierzchnię. Ich wędrówka przez ten wąski przesmyk, którego ściany ocierały im plecy i piersi, zdawała się nie mieć końca. Stefan charczał, jakby zmiażdżony ciężarem pokładów   węgla. Ręce miał obolałe, nogi pokaleczone, a przede wszystkim brakowało mu powietrza. Czuł, jak krew napływa mu do głowy. W jednym z chodników dojrzał zarysy dwóch postaci, małej i dużej, które pchały przed sobą wózki: była to Lidka i Mouquette, już przy pracy. A on musiał się jeszcze wspinać o dwie kondygnacje wyżej! Pot zalewał mu oczy. Stracił nadzieję, że uda mu się doścignąć zręcznie posuwających się
towarzyszy.

– Odwagi! Jesteśmy już u celu! – zawołała Katarzyna.

Gdy dostał się wreszcie na miejsce, usłyszał jakiś głos z głębi urobiska:

– Kpicie sobie czy co u licha? Mam dwa kilometry do Montsou, a pierwszy przychodzę do roboty!
Był to Chaval, wysoki, dwudziestopięcioletni chłopak, kościsty, o grubych rysach.

Rozgniewał się, że musiał czekać. Spostrzegłszy Stefana, spytał z pogardliwym zdziwieniem:

– A to kto znowu?

Gdy Maheu objaśniał go, mruknął przez zęby:

– To mężczyźni odbierają teraz chleb dziewczętom?

Wymienili między sobą spojrzenia pełne instynktownej, nagle rozbłysłej nienawiści. Stefan wyczuł obelgę, choć jej nie zrozumiał. Zapanowało milczenie. Wszyscy wzięli się do roboty. Przodki zapełniły się, ściany ożywiły, na każdym piętrze wrzała praca. Kopalnia wchłonęła już dzienną porcję górników, około siedmiuset  ludzi, którzy krzątali się teraz po tym potężnym mrowisku, wiercąc ziemię we wszystkich kierunkach, podobnie jak robaki toczą stare drzewo. Gdyby ktoś przyłożył ucho do ściany skalnej, usłyszałby, jak ociężałe milczenie warstwic węgla tętni ruchem wind i uderzeniami kilofów wgryzających się w caliznę.
Odwróciwszy się, Stefan znalazł się znów obok Katarzyny. Przyciśnięty do niej wyczuł nieśmiałą krągłość jej piersi i zrozumiał nagle ciepło, jakim przejmowała go jej bliskość, kiedy zjeżdżali pod ziemię.

- To ty jesteś dziewczyna? – szepnął ze zdumieniem

- Ale też gapa z ciebie! Dopiero teraz się domyśliłeś. - odparła wesoło, nie zaczerwieniwszy się nawet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz