I

środa, 2 stycznia 2013



Nagą równiną, w bezgwiezdną noc, czarną i gęstą jak atrament, jakiś człowiek szedł samotnie drogą  z  Marchiennes  do  Montsou.  Brukowany  gościniec  na  przestrzeni  dziesięciu  kilometrów przecinał pola buraczane. Wędrowiec nie widział drogi przed sobą; ogrom przestrzeni wyczuwał jedynie  w podmuchach marcowego wiatru, który szeroką,  lodowatą  falą  wiał  znad  mokradeł  i nagich  pól.  Żaden   cień  drzewa  nie  plamił  nieba.  Prosty  gościniec  ciągnął  się  we  mgle oślepiających ciemności.
Człowiek  ów  wyszedł  z  Marchiennes  około  drugiej  w  nocy.  Szedł  wyciągniętym  krokiem drżąc z zimna w cienkiej bawełnianej marynarce i welwetowych spodniach. Pod pachą ściskał małe zawiniątko związane kraciastą chustką. Zawadzało mu bardzo. Przekładał je ustawicznie i przyciskał do siebie usiłując wsunąć do kieszeni obydwie do krwi posiekane wichrem dłonie. W pozbawionej jakichkolwiek myśli głowie tego robotnika bez pracy i bez domu żyła jedna jedyna nadzieja,  że  jak  słońce  wzejdzie,  zrobi  się  cieplej.  Szedł  tak  przeszło  godzinę,  gdy  nagle,  po lewej  stronie,  dwa  kilometry  przed  Montsou,  ujrzał  czerwone  światła  trzech  stosów.  węgla palących  się  na  wolnej  przestrzeni,  jakby  zawieszonych  w  powietrzu.  Zrazu  zawahał  się wylękniony, nie mógł jednak oprzeć się niepohamowanej chęci ogrzania rąk przez chwilę.
Wszedł  w  głęboki  wąwóz.  Wszystko  znikło.  Po  prawej  ręce  miał  parkan  z  grubych  desek, chroniący tor kolejowy. Po lewej wznosiło się porosłe trawą wzgórze, spoza którego wyzierały płaskie,  jednakowe  dachy  jakiegoś  osiedla.  Uszedł  może  ze  dwadzieścia  kroków.  Nagle  na zakręcie ukazały się znowu światła, a podróżny i tym razem nie mógł pojąć, jak mogą palić się
tak wysoko na martwym niebie, podobne do dymiących księżyców. Lecz u wyjścia z wąwozu inny  widok  zajął  jego  uwagę.  Ujrzał  olbrzymią,  bezkształtną  masę  zabudowań.  Ponad  nimi sterczał komin fabryczny. Przez brudne szyby okien połyskiwały rzadkie światła, pięć czy sześć smutnych latarń chwiało się na poczerniałych belkowaniach potwornego rusztowania. Pogrążona w ciemnościach nocy i dymu masa wydawała z siebie jeden tylko głos: ciężkie i głuche dyszenie niewidzialnej maszyny parowej.
Wędrowiec rozpoznał wreszcie kopalnię. I znów przyszła mu myśl, że nie warto... I tutaj też na pewno nie znajdzie pracy. Zamiast zawrócić w stronę budynków, skierował się ku hałdzie, gdzie w żelaznych koszach żarzyły się węgle, służące równocześnie do oświetlania placu i do ogrzewania  robotników.  Robotnicy  musieli  widocznie  pracować  do  późnej  nocy,  bo  dotąd jeszcze szuflowano miał. Posłyszał turkot wózków na szynach i dostrzegł cienie ludzi zajętych opróżnianiem ich przy ogniskach.
– Dobry wieczór – rzekł i zbliżył się do jednego z koszów.
Odwrócony plecami do ognia stał poganiacz. Był to stary człowiek w fioletowym swetrze i króliczej czapce na głowie. Obok niego stał rosły gniadosz. Jak  z kamienia wykuty, czekał na opróżnienie  sześciu  wózków,  które  właśnie  przyciągnął.  Pomocnik,  zajęty  wyładowywaniem wózków,  nie  śpieszył  się.  Był  to  wysoki  rudy  chłopak.  Leniwie  naciskał  dźwignię.  Tu,  na wzgórzu,  dął  wiatr  jeszcze  ostrzejszy.  Lodowaty  powiew  ciął  jak  kosą,  w  równomiernych odstępach.
– Dobry wieczór – odparł stary.
Zapanowało  milczenie.  Przybysz  czując,  że  patrzą  na  niego  podejrzliwie,  wymienił  swoje nazwisko.
– Nazywam się Stefan Lantier, jestem maszynistą. Czy nie mógłbym tu znaleźć pracy?
Płomień ogniska oświetlał go teraz jasno. Mógł mieć ze dwadzieścia jeden lat, ciemnowłosy, przystojny, o silnej, choć drobnej budowie.
Uspokojony, poganiacz potrząsnął głową.
–  Pracy...  tutaj...  maszynista?  Nie...  Wczoraj  dopiero  zgłaszało  się  dwóch.  Nie  ma  pracy  – odparł.
Gwałtowny  podmuch  wiatru  przerwał  rozmowę.  Po  chwili  Stefan  zapytał  wskazując  na ponurą grupę zabudowań u stóp hałdy:
– To kopalnia, prawda?
Tym razem stary nie mógł mu odpowiedzieć. Dusił go silny atak kaszlu. Odplunął wreszcie, a flegma padła czarną plamą na zaróżowioną od ognia ziemię.
– Tak, kopalnia le Voreux... Osiedle robotnicze jest tuż obok.
Wyciągniętą ręką wskazał w kierunku osiedla, którego dachy dostrzegł Stefan już przedtem.
Tymczasem wózki zostały opróżnione i stary udał się na sztywnych od reumatyzmu nogach za grubym  gniadoszem,  który  bez  bicza  ruszył  z  miejsca  i  kroczył  powoli  między  szynami,  nie troszcząc się o wiatr jeżący mu sierść.
Kopalnia  le  Voreux  zarysowała  się  teraz  wyraźniej.  Stefan  grzał  pokrwawione  dłonie  u ogniska  i  rozglądał  się  dokoła.  Rozróżniał  poszczególne  części  kopalni;  sortownie  o  ścianach jakby  posmarowanych  mazią,  wieżę  szybu,  obszerny  budynek,  w  którym  znajdowała  się maszyna wyciągowa, czworokątną wieżyczkę pompy. Ta ukryta w kotlinie kopalnia, ze swymi przysadzistymi budowlami z cegły i podobnym do groźnie wzniesionego rogu kominem z cegły wydała mu się żarłocznym potworem czyhającym na życie ludzkie. Przypatrując się jej myślał o sobie,  o  swojej  bezdomności  i  trwających  już  od  tygodnia  poszukiwaniach  pracy.  W  myślach ujrzał  się  w  warsztacie  kolejowym  w  Lilie,  skąd  usunięto  go  za  pobicie  szefa.  Wyrzucony stamtąd  wszędzie  zastawał  drzwi  zamknięte.  W  sobotę  przybył  do  Marchiennes,  gdzie,  jak mówiono, były wolne miejsca w hucie. Tymczasem nie znalazł nic ani tam, ani u Sonneville’a. Niedzielę spędził ukryty wśród belek wielkiego składu drzewa, skąd o drugiej w nocy wygnał go dozorca.   Nie   miał   ani   grosza,   ani   okruszyny  chleba.   Czym   skończy  się   ta   tułaczka   po nieznajomych drogach, na wietrze, przed którym nie wiadomo gdzie się schronić? Tak – to była kopalnia. Nieliczne latarnie oświetlały czworobok budynków fabrycznych. Nagle otworzyły się jakieś  drzwi  i  dojrzał  paleniska  kotłów.  Zrozumiał  teraz  ten  regularny,  głęboki  oddech  niby sapanie dławiącego się potwora: to dyszała pompa.
Pomocnik poganiacza, skulony przy ognisku, nie podniósł nawet oczu na przybysza. Stefan miał  właśnie  schylić  się  po  swe  zawiniątko,  kiedy  głośny  kaszel  oznajmił  powrót  woźnicy. Powoli wyłonił się on z ciemności wraz z gniadoszem, ciągnącym sześć świeżo naładowanych wózków.
– Czy w Montsou są jakieś fabryki? – spytał Stefan.
Stary odplunął ciemną ślinę i głosem rwącym się na wietrze odparł:
– O, fabryk to tu nie brak. Trzeba tu było być przed trzema, czterema laty! Wszędzie huczały maszyny.  nie  można  było  nastarczyć  robotników.  A  ile  zarabiali!  Teraz  znów  trzeba  zaciskać pasa.  Nędza  wszędzie,  zwalniają  z  pracy,  fabryki  stają  jedna  po  drugiej.  Może  to  i  nie  wina cesarza... Ale po co mu było mieszać się do walk w Ameryce? A tu jeszcze zwierzęta i ludzie mrą na cholerę.
I  obaj  zaczęli  żalić  się  w  krótkich,  urywanych  zdaniach.  Stefan  opowiadał  dzieje  swej tygodniowej, daremnej wędrówki. Więc ma zdechnąć z głodu? Drogi roić się będą wkrótce od żebraków.
– Tak – mówił stary – to się źle skończy. Kto to widział, żeby tylu chrześcijan wyrzucać na ulicę.
– Nie co dzień mają teraz ludzie mięso na obiad.
– Żeby chociaż chleb mieli co dzień.
– Tak, tak. Zeby chociaż chleb.
Głosy gubiły się w ponurym świście wichru.
– To tam jest Montsou – zawołał poganiacz zwracając się na południe.
Wyciągniętą ręką wskazywał w ciemnościach jakieś niewidzialne punkty i kolejno wymieniał ich nazwy. Tam, w Montsou, idzie jeszcze cukrownia Fauvelle’a,  natomiast cukrownia Hotona zwolniła część robotników. Tylko młyn Dutilleula i fabryka powrożnicza Bleuze’a, dostarczająca  lin  do  kopalni,  trzymają  się  jeszcze  jako  tako.  Następnie  szerokim  gestem  objął część  widnokręgu  od  północy:   zakłady  budowlane   Sonneville   nie   otrzymały  ani   połowy dawnych zamówień; z trzech wielkich pieców hutniczych w Marchiennes tylko dwa są czynne, a hucie szkła w Gagebois grozi strajk, gdyż zapowiedziano obniżkę płac.
– Wiem, wiem – powtarzał Stefan przy każdej nazwie. – Byłem tam.
– U nas – dodał poganiacz – do tej pory wszystko jest jeszcze bez zmian, chociaż i tu kopalnie zmniejszają już wydobycie. Ot, na przykład tam naprzeciwko, w Victoire, palą się już tylko dwie baterie koksowe.
Splunął i zaprzęgnąwszy sennego konika do pustych wózków, ruszył za nim.
Stefan  znał  już  teraz  całą  okolicę.  Ręka  starego  poganiacza  nadała  wymowę  otaczającym ciemnościom,  napełniła  je  udręką,  którą  młody  człowiek  wyczuwał  wokół  siebie.  Czyż  to  nie krzyk głodu niósł ze sobą marcowy wicher dmąc ponad nagimi polami? Podmuchy stawały się coraz gwałtowniejsze. Zdawało się, że zamrze od nich praca i zapanuje nędza, która zabije wielu ludzi.  Stefan  błądził  wzrokiem  po  równinie,  jednocześnie  lękając  się  i  pragnąc  ją  zobaczyć. Wszystko  tonęło  w  obcych  mrokach  nocy  i  tylko  bardzo  daleko  dostrzegał  sylwetki  wielkich pieców  i  baterii  koksowych.  Te  ostatnie  tworzyły  ukośny  rząd  czerwonych  płomieni.  Dwie wieże, nieco bardziej na lewo, płonęły niebiesko jak olbrzymie  pochodnie. Był  w tym smutek pożaru, zdawało się, że w krainie węgla i żelaza nie ma na ponurym niebie innych gwiazd jak te nocne ognie.
– Wy może z Belgii?
Poganiacz wrócił i podjął przerwaną rozmowę.
Tym razem przywiózł tylko trzy wózki. W kopalni wydarzył się wypadek: pękła jakaś śruba w  windzie  i  robota  stanęła  na  dobry  kwadrans.  U  stóp  hałdy  zapanowała  cisza.  Ładowacze przestali toczyć wózki po szynach. Z głębi podziemia dochodziły tylko dalekie uderzenia młota, bijącego w żelazną blachę.
– Nie, pochodzę z południa – odparł Stefan.
Opróżniwszy  wózki  pomocnik  poganiacza  usiadł  na  ziemi,  zadowolony  z  przerwy.  W milczeniu   podniósł   na   starego   przygasłe   spojrzenie,   jakby  zdziwiony  jego   gadatliwością. Poganiacz nie należał do ludzi rozmownych. Może spodobała mu się twarz obcego przybysza, a może ogarnęła go chęć zwierzeń, która sprawia, że starzy ludzie mówią czasami na głos sami do siebie?
– A ja jestem z Montsou – odparł. – Nazywam się Bonnemort.
– Bonnemort? – zapytał Stefan zdziwiony. – To chyba przezwisko? Stary roześmiał się z zadowoleniem i rzekł wskazując na kopalnię:
– Tak, tak... Trzy razy wyciągano mnie stamtąd... Raz z opalonymi włosami, drugi raz, jak mnie przysypało, a trzeci raz, jak mnie woda zalała... Brzuch miałem wzdęty jak ropucha. Jak się przekonali, że nie chcę umierać, przezwali mnie Bonnemort, dla żartu.
Poweselał  jeszcze  bardziej.  Śmiał  się  chrypliwie.  Przypominało  to  zgrzyt  źle  naoliwionych trybów i zakończyło się strasznym atakiem kaszlu. Żarzące się w  koszu węgle oświetlały jego wielką  głowę  o  rzadkich  siwych  włosach  i  płaską  twarz,  bardzo  bladą,  pokrytą  sinawymi plamami. Był małego wzrostu, szyję miał grubą, nogi powykręcane, ręce sięgające aż do kolan, dłonie kwadratowe. Podobnie jak jego koń stojący nieruchomo i nieczuły na wiatr, wyglądał jak wyciosany z kamienia. Zdawało się, że nie czuje zimna ani ostrych podmuchów wichru. Gdy się wykaszlał, odchrząknął z głębi piersi i splunął. Na ziemi ukazała się znów czarna plama.
Stefan przyjrzał mu się, przyjrzał się czarnej plamie i zapytał:
– Dawno już pracujecie w kopalni? Bonnemort szeroko rozłożył ręce.
– Och, dawno... Nie miałem jeszcze ośmiu lat, jak pierwszy raz  zjechałem do le Voreux, a teraz  mam  pięćdziesiąt  osiem.  Porachujcie.  Robiłem  tam  na  dole  wszystko.  Naprzód  byłem chłopcem do pomocy, potem jak już byłem silniejszy, ładowaczem, a potem przez osiemnaście lat   rębaczem.   Później   przez   te   przeklęte   nogi   przeznaczyli   mnie   do   kopania   ziemi, przesypywania miału, do rozmaitych poprawek, aż wreszcie musieli mnie zatrudnić na wierzchu,
bo doktor powiedział, że im, tam zdechnę. No i od pięciu lat jestem poganiaczem. Ładny kawał czasu, co? – pięćdziesiąt lat w kopalni, z tego czterdzieści pięć pod ziemią!
Wypadające  od  czasu  do  czasu  z  kosza  rozżarzone  węgle  rzucały  na  jego  twarz  krwawe odblaski.
– Każą mi przerwać pracę – ciągnął. – Ale ja nie chcę. Nie głupim! Poczekam jeszcze te dwa lata  do  sześćdziesiątki,  żeby  mieć  sto  osiemdziesiąt  franków  emerytury.  Jakbym  się  wyniósł dzisiaj, daliby mi sto pięćdziesiąt. Chytre bestie! Zresztą trzymam się jeszcze zupełnie dobrze, tylko te nogi... To wszystko przez wodę. Za dużo człowiek namókł przy robocie i weszło mu pod skórę. Są takie dni, że nie mogę ruszyć nogą, żeby nie krzyczeć.
Przerwał mu nowy atak kaszlu.
– Kaszlecie też od tej wody? – spytał Stefan.
Stary zaprzeczył gwałtownie ruchem głowy. Gdy odzyskał głos, objaśnił:
– Nie, nie od wody. Przeziębiłem się w zeszłym miesiącu. Nigdy dotąd nie kaszlałem, a teraz nie mogę się jakoś tego pozbyć... Wiecznie tylko pluję i pluję...
Odchrząknął i znowu splunął czarno.
– Czy to krew? – ośmielił się wreszcie zapytać Stefan. Bonnemort powoli ocierał usta wierzchem dłoni.
– Nie, to węgiel... Tyle mam tego w środku, że do końca życia miałbym czym palić w piecu.
A przecież od pięciu lat nie byłem pod ziemią. Człowiek nawet nie wiedział, że sobie taki zapas uzbiera! Ale to nic, to zdrowo!
Zapanowało  milczenie.  Z  kopalni  dochodziły  równomierne  uderzenia  młota;  z  głębin  nocy wiatr  przynosił  skargi  głodnych  i  zmęczonych.  Przy  ogniu,  który  przygasł,  stary  ciągnął  dalej swoje wspomnienia.
Tak, tak, i on, i jego rodzina nie od wczoraj znają się z kilofem. Pracują w kopalni od chwili powstania  Towarzystwa  Węglowego  w  Montsou  przed  stu  sześciu  laty.  Jego  dziad,  Wilhelm Maheu,  jako  piętnastoletni  chłopak  odkrył  pokłady  węgla  w  Requillart.  Była  to  pierwsza kopalnia Towarzystwa, stara,  dziś  już  opuszczona,  niedaleko  cukrowni  Fauvelle’a.  Wszyscy o tym wiedzą, a pierwszy szyb nazwano szybem Wilhelma od imienia dziadka. Bonnemort go nie znał, opowiadają, że był silny i tęgi. Umarł w sześćdziesiątym roku życia. Jego ojciec, Mikołaj Maheu zwany Rudym, zginął w kopalni mając czterdzieści lat. Pogłębiano wówczas le Voreux. Nastąpiło obsunięcie. Zawaliło się wszystko – ani śladu nie zostało po człowieku. Dwaj jego
wujowie  i  trzej  bracia  również  stracili  tu  życie.  Jego,  Wincentego  Maheu,  który  wyszedł  z kopalni  prawię  cało,  postradawszy tylko  siłę  w  nogach,  uważali  wszyscy za  szczęściarza.  Ale cóż robić – pracować trzeba! Szli do kopalni jedni po drugich – najpierw ojcowie, potem dzieci, męczy się tam teraz jego syn, Toussaint Maheu, jego wnuki i reszta rodziny. Mieszkają wszyscy
w osiedlu. Sto sześć lat pracy u jednego chlebodawcy! Najpierw dziadkowie, teraz prawnuki. – Niejeden mieszczuch nie potrafiłby opowiedzieć tak dziejów swojej rodziny, co?
– Tak, tak, byleby było co jeść – mruknął znowu Stefan.
– Właśnie do tego mówię – odparł stary. – Póki jest chleb, można żyć!
Bonnemort zamilkł i zwrócił oczy w stronę kolonii robotniczej. W oknach zaczęły zapalać się światła. Na wieży w Montsou zegar wybił czwartą. Było coraz zimniej.
– Bogate jest to wasze Towarzystwo? – spytał Stefan.
Stary podniósł ramiona w górę, a później opuścił je, jak gdyby uginał się pod ciężarem złota.
– Jeszcze jak! – odparł. – Może nie takie bogate jak sąsiednie Towarzystwo w Anzin, ale i tak ma tyle milionów, że ani byś porachował... Dziewiętnaście kopalń, z czego trzynaście czynnych, le  Voreux,  la  Victoire,  Crévecoeur,  Mirou,  Saint-Thomas,  Madeleine,  Feutry-Cantel  i  inne jeszcze,  a  sześć  służy  za  szyby  odwadniające  albo  wentylacyjne,  jak  Réquillart...  Dziesięć tysięcy robotników, koncesje na obszarach sześćdziesięciu gmin, dzienna produkcja pięć tysięcy ton, kolej łącząca wszystkie kopalnie, warsztaty, fabryki!... Ho, ho, pieniędzy im nie brak!
Zadudniły   po   szynach   wózki.   Gruby   gniadosz   nastawił   uszu.   Windę   widocznie   już  naprawiono, ładowacze wzięli się na nowo do roboty. Zaprzęgając konia poganiacz zwrócił się
doń łagodnie:
– Nie przyzwyczajaj się do gadulstwa, leniu jeden! Gdyby tak pan Hennebeau dowiedział się, co robisz na postojach.
Stefan spoglądał zamyślony w ciemność.
– Więc kopalnia jest własnością pana Hennebeau? – zapytał.
– Nie – wyjaśnił stary – pan Hennebeau jest naczelnym dyrektorem. Otrzymuje zapłatę jak i my.
Stefan wskazał ruchem ręki otaczający ich bezmiar mroku:
– Więc czyjeż to wszystko?
Ale  Bonnemort  dostał  nagle  tak  silnego  ataku  kaszlu,  że  nie  mógł  pochwycić  tchu.  Kiedy odplunął  wreszcie  i  otarł  czarną  pianę  z  warg,  odparł  wśród  wzmagających  się  podmuchów wiatru:
– Czyje? A no, nie wiadomo... Pańskie!
I dłonią wskazał jakiś punkt w ciemności, jakieś odległe, niewidzialne miejsce, zamieszkałe przez tych, dla których rodzina Maheuów od stu lat wydobywała węgiel z głębi ziemi. W jego głosie zabrzmiał zabobonny lęk, jak gdyby mówił o jakimś niedostępnym przybytku, kryjącym
w swym wnętrzu syte bóstwo, które pasło się ich krwią, a którego nigdy nie oglądali.
– Tak, tak, byle mieć chleba do syta – powtórzył Stefan po raz trzeci, pozornie bez związku.
– Za pięknie by to było!
Koń ruszył, a starzec powlókł się za nim  pociągając  nogami  jak  inwalida.  Skurczony obok wywrotnicy  pomocnik  nie  drgnął  nawet.  Siedział  z  brodą  utkwioną  między  kolanami,  tępo zapatrzony w przestrzeń.
Stefan podniósł z ziemi zawiniątko, ale nie odchodził. Na plecach czuł lodowate podmuchy wiatru, a na piersiach żar bijący od ognia. Może powinien jednak zwrócić się do zarządu kopalni o  pracę?  Stary mógł  się  nie  orientować  tak  dobrze.  Zresztą  zadowoli  się  byle  czym,  przyjmie jakiekolwiek  zajęcie.  Dokąd  pójść  i  co  począć  w  tej  wygłodzonej  bezrobociem  okolicy? Zdechnąć pod płotem jak bezdomny pies? A jednak wahał się.
Spowita gęstym mrokiem kopalnia le Voreux wzbudzała w nim lęk.  Podmuchy wiatru były coraz  bardziej  porywiste,  jakby  wiał  od  coraz  rozleglejszych  przestrzeni.  Jedynym  światłem rozjaśniającym martwe niebo był czerwony blask, jakim broczyły w ciemnościach wielkie piece. Przyczajona  w  swej  jamie  jak  zły  zwierz  kopalnia  dyszała  ciężko,  utrudzona  trawieniem oddanych na jej pastwę ciał ludzkich.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

środa, 2 stycznia 2013

I



Nagą równiną, w bezgwiezdną noc, czarną i gęstą jak atrament, jakiś człowiek szedł samotnie drogą  z  Marchiennes  do  Montsou.  Brukowany  gościniec  na  przestrzeni  dziesięciu  kilometrów przecinał pola buraczane. Wędrowiec nie widział drogi przed sobą; ogrom przestrzeni wyczuwał jedynie  w podmuchach marcowego wiatru, który szeroką,  lodowatą  falą  wiał  znad  mokradeł  i nagich  pól.  Żaden   cień  drzewa  nie  plamił  nieba.  Prosty  gościniec  ciągnął  się  we  mgle oślepiających ciemności.
Człowiek  ów  wyszedł  z  Marchiennes  około  drugiej  w  nocy.  Szedł  wyciągniętym  krokiem drżąc z zimna w cienkiej bawełnianej marynarce i welwetowych spodniach. Pod pachą ściskał małe zawiniątko związane kraciastą chustką. Zawadzało mu bardzo. Przekładał je ustawicznie i przyciskał do siebie usiłując wsunąć do kieszeni obydwie do krwi posiekane wichrem dłonie. W pozbawionej jakichkolwiek myśli głowie tego robotnika bez pracy i bez domu żyła jedna jedyna nadzieja,  że  jak  słońce  wzejdzie,  zrobi  się  cieplej.  Szedł  tak  przeszło  godzinę,  gdy  nagle,  po lewej  stronie,  dwa  kilometry  przed  Montsou,  ujrzał  czerwone  światła  trzech  stosów.  węgla palących  się  na  wolnej  przestrzeni,  jakby  zawieszonych  w  powietrzu.  Zrazu  zawahał  się wylękniony, nie mógł jednak oprzeć się niepohamowanej chęci ogrzania rąk przez chwilę.
Wszedł  w  głęboki  wąwóz.  Wszystko  znikło.  Po  prawej  ręce  miał  parkan  z  grubych  desek, chroniący tor kolejowy. Po lewej wznosiło się porosłe trawą wzgórze, spoza którego wyzierały płaskie,  jednakowe  dachy  jakiegoś  osiedla.  Uszedł  może  ze  dwadzieścia  kroków.  Nagle  na zakręcie ukazały się znowu światła, a podróżny i tym razem nie mógł pojąć, jak mogą palić się
tak wysoko na martwym niebie, podobne do dymiących księżyców. Lecz u wyjścia z wąwozu inny  widok  zajął  jego  uwagę.  Ujrzał  olbrzymią,  bezkształtną  masę  zabudowań.  Ponad  nimi sterczał komin fabryczny. Przez brudne szyby okien połyskiwały rzadkie światła, pięć czy sześć smutnych latarń chwiało się na poczerniałych belkowaniach potwornego rusztowania. Pogrążona w ciemnościach nocy i dymu masa wydawała z siebie jeden tylko głos: ciężkie i głuche dyszenie niewidzialnej maszyny parowej.
Wędrowiec rozpoznał wreszcie kopalnię. I znów przyszła mu myśl, że nie warto... I tutaj też na pewno nie znajdzie pracy. Zamiast zawrócić w stronę budynków, skierował się ku hałdzie, gdzie w żelaznych koszach żarzyły się węgle, służące równocześnie do oświetlania placu i do ogrzewania  robotników.  Robotnicy  musieli  widocznie  pracować  do  późnej  nocy,  bo  dotąd jeszcze szuflowano miał. Posłyszał turkot wózków na szynach i dostrzegł cienie ludzi zajętych opróżnianiem ich przy ogniskach.
– Dobry wieczór – rzekł i zbliżył się do jednego z koszów.
Odwrócony plecami do ognia stał poganiacz. Był to stary człowiek w fioletowym swetrze i króliczej czapce na głowie. Obok niego stał rosły gniadosz. Jak  z kamienia wykuty, czekał na opróżnienie  sześciu  wózków,  które  właśnie  przyciągnął.  Pomocnik,  zajęty  wyładowywaniem wózków,  nie  śpieszył  się.  Był  to  wysoki  rudy  chłopak.  Leniwie  naciskał  dźwignię.  Tu,  na wzgórzu,  dął  wiatr  jeszcze  ostrzejszy.  Lodowaty  powiew  ciął  jak  kosą,  w  równomiernych odstępach.
– Dobry wieczór – odparł stary.
Zapanowało  milczenie.  Przybysz  czując,  że  patrzą  na  niego  podejrzliwie,  wymienił  swoje nazwisko.
– Nazywam się Stefan Lantier, jestem maszynistą. Czy nie mógłbym tu znaleźć pracy?
Płomień ogniska oświetlał go teraz jasno. Mógł mieć ze dwadzieścia jeden lat, ciemnowłosy, przystojny, o silnej, choć drobnej budowie.
Uspokojony, poganiacz potrząsnął głową.
–  Pracy...  tutaj...  maszynista?  Nie...  Wczoraj  dopiero  zgłaszało  się  dwóch.  Nie  ma  pracy  – odparł.
Gwałtowny  podmuch  wiatru  przerwał  rozmowę.  Po  chwili  Stefan  zapytał  wskazując  na ponurą grupę zabudowań u stóp hałdy:
– To kopalnia, prawda?
Tym razem stary nie mógł mu odpowiedzieć. Dusił go silny atak kaszlu. Odplunął wreszcie, a flegma padła czarną plamą na zaróżowioną od ognia ziemię.
– Tak, kopalnia le Voreux... Osiedle robotnicze jest tuż obok.
Wyciągniętą ręką wskazał w kierunku osiedla, którego dachy dostrzegł Stefan już przedtem.
Tymczasem wózki zostały opróżnione i stary udał się na sztywnych od reumatyzmu nogach za grubym  gniadoszem,  który  bez  bicza  ruszył  z  miejsca  i  kroczył  powoli  między  szynami,  nie troszcząc się o wiatr jeżący mu sierść.
Kopalnia  le  Voreux  zarysowała  się  teraz  wyraźniej.  Stefan  grzał  pokrwawione  dłonie  u ogniska  i  rozglądał  się  dokoła.  Rozróżniał  poszczególne  części  kopalni;  sortownie  o  ścianach jakby  posmarowanych  mazią,  wieżę  szybu,  obszerny  budynek,  w  którym  znajdowała  się maszyna wyciągowa, czworokątną wieżyczkę pompy. Ta ukryta w kotlinie kopalnia, ze swymi przysadzistymi budowlami z cegły i podobnym do groźnie wzniesionego rogu kominem z cegły wydała mu się żarłocznym potworem czyhającym na życie ludzkie. Przypatrując się jej myślał o sobie,  o  swojej  bezdomności  i  trwających  już  od  tygodnia  poszukiwaniach  pracy.  W  myślach ujrzał  się  w  warsztacie  kolejowym  w  Lilie,  skąd  usunięto  go  za  pobicie  szefa.  Wyrzucony stamtąd  wszędzie  zastawał  drzwi  zamknięte.  W  sobotę  przybył  do  Marchiennes,  gdzie,  jak mówiono, były wolne miejsca w hucie. Tymczasem nie znalazł nic ani tam, ani u Sonneville’a. Niedzielę spędził ukryty wśród belek wielkiego składu drzewa, skąd o drugiej w nocy wygnał go dozorca.   Nie   miał   ani   grosza,   ani   okruszyny  chleba.   Czym   skończy  się   ta   tułaczka   po nieznajomych drogach, na wietrze, przed którym nie wiadomo gdzie się schronić? Tak – to była kopalnia. Nieliczne latarnie oświetlały czworobok budynków fabrycznych. Nagle otworzyły się jakieś  drzwi  i  dojrzał  paleniska  kotłów.  Zrozumiał  teraz  ten  regularny,  głęboki  oddech  niby sapanie dławiącego się potwora: to dyszała pompa.
Pomocnik poganiacza, skulony przy ognisku, nie podniósł nawet oczu na przybysza. Stefan miał  właśnie  schylić  się  po  swe  zawiniątko,  kiedy  głośny  kaszel  oznajmił  powrót  woźnicy. Powoli wyłonił się on z ciemności wraz z gniadoszem, ciągnącym sześć świeżo naładowanych wózków.
– Czy w Montsou są jakieś fabryki? – spytał Stefan.
Stary odplunął ciemną ślinę i głosem rwącym się na wietrze odparł:
– O, fabryk to tu nie brak. Trzeba tu było być przed trzema, czterema laty! Wszędzie huczały maszyny.  nie  można  było  nastarczyć  robotników.  A  ile  zarabiali!  Teraz  znów  trzeba  zaciskać pasa.  Nędza  wszędzie,  zwalniają  z  pracy,  fabryki  stają  jedna  po  drugiej.  Może  to  i  nie  wina cesarza... Ale po co mu było mieszać się do walk w Ameryce? A tu jeszcze zwierzęta i ludzie mrą na cholerę.
I  obaj  zaczęli  żalić  się  w  krótkich,  urywanych  zdaniach.  Stefan  opowiadał  dzieje  swej tygodniowej, daremnej wędrówki. Więc ma zdechnąć z głodu? Drogi roić się będą wkrótce od żebraków.
– Tak – mówił stary – to się źle skończy. Kto to widział, żeby tylu chrześcijan wyrzucać na ulicę.
– Nie co dzień mają teraz ludzie mięso na obiad.
– Żeby chociaż chleb mieli co dzień.
– Tak, tak. Zeby chociaż chleb.
Głosy gubiły się w ponurym świście wichru.
– To tam jest Montsou – zawołał poganiacz zwracając się na południe.
Wyciągniętą ręką wskazywał w ciemnościach jakieś niewidzialne punkty i kolejno wymieniał ich nazwy. Tam, w Montsou, idzie jeszcze cukrownia Fauvelle’a,  natomiast cukrownia Hotona zwolniła część robotników. Tylko młyn Dutilleula i fabryka powrożnicza Bleuze’a, dostarczająca  lin  do  kopalni,  trzymają  się  jeszcze  jako  tako.  Następnie  szerokim  gestem  objął część  widnokręgu  od  północy:   zakłady  budowlane   Sonneville   nie   otrzymały  ani   połowy dawnych zamówień; z trzech wielkich pieców hutniczych w Marchiennes tylko dwa są czynne, a hucie szkła w Gagebois grozi strajk, gdyż zapowiedziano obniżkę płac.
– Wiem, wiem – powtarzał Stefan przy każdej nazwie. – Byłem tam.
– U nas – dodał poganiacz – do tej pory wszystko jest jeszcze bez zmian, chociaż i tu kopalnie zmniejszają już wydobycie. Ot, na przykład tam naprzeciwko, w Victoire, palą się już tylko dwie baterie koksowe.
Splunął i zaprzęgnąwszy sennego konika do pustych wózków, ruszył za nim.
Stefan  znał  już  teraz  całą  okolicę.  Ręka  starego  poganiacza  nadała  wymowę  otaczającym ciemnościom,  napełniła  je  udręką,  którą  młody  człowiek  wyczuwał  wokół  siebie.  Czyż  to  nie krzyk głodu niósł ze sobą marcowy wicher dmąc ponad nagimi polami? Podmuchy stawały się coraz gwałtowniejsze. Zdawało się, że zamrze od nich praca i zapanuje nędza, która zabije wielu ludzi.  Stefan  błądził  wzrokiem  po  równinie,  jednocześnie  lękając  się  i  pragnąc  ją  zobaczyć. Wszystko  tonęło  w  obcych  mrokach  nocy  i  tylko  bardzo  daleko  dostrzegał  sylwetki  wielkich pieców  i  baterii  koksowych.  Te  ostatnie  tworzyły  ukośny  rząd  czerwonych  płomieni.  Dwie wieże, nieco bardziej na lewo, płonęły niebiesko jak olbrzymie  pochodnie. Był  w tym smutek pożaru, zdawało się, że w krainie węgla i żelaza nie ma na ponurym niebie innych gwiazd jak te nocne ognie.
– Wy może z Belgii?
Poganiacz wrócił i podjął przerwaną rozmowę.
Tym razem przywiózł tylko trzy wózki. W kopalni wydarzył się wypadek: pękła jakaś śruba w  windzie  i  robota  stanęła  na  dobry  kwadrans.  U  stóp  hałdy  zapanowała  cisza.  Ładowacze przestali toczyć wózki po szynach. Z głębi podziemia dochodziły tylko dalekie uderzenia młota, bijącego w żelazną blachę.
– Nie, pochodzę z południa – odparł Stefan.
Opróżniwszy  wózki  pomocnik  poganiacza  usiadł  na  ziemi,  zadowolony  z  przerwy.  W milczeniu   podniósł   na   starego   przygasłe   spojrzenie,   jakby  zdziwiony  jego   gadatliwością. Poganiacz nie należał do ludzi rozmownych. Może spodobała mu się twarz obcego przybysza, a może ogarnęła go chęć zwierzeń, która sprawia, że starzy ludzie mówią czasami na głos sami do siebie?
– A ja jestem z Montsou – odparł. – Nazywam się Bonnemort.
– Bonnemort? – zapytał Stefan zdziwiony. – To chyba przezwisko? Stary roześmiał się z zadowoleniem i rzekł wskazując na kopalnię:
– Tak, tak... Trzy razy wyciągano mnie stamtąd... Raz z opalonymi włosami, drugi raz, jak mnie przysypało, a trzeci raz, jak mnie woda zalała... Brzuch miałem wzdęty jak ropucha. Jak się przekonali, że nie chcę umierać, przezwali mnie Bonnemort, dla żartu.
Poweselał  jeszcze  bardziej.  Śmiał  się  chrypliwie.  Przypominało  to  zgrzyt  źle  naoliwionych trybów i zakończyło się strasznym atakiem kaszlu. Żarzące się w  koszu węgle oświetlały jego wielką  głowę  o  rzadkich  siwych  włosach  i  płaską  twarz,  bardzo  bladą,  pokrytą  sinawymi plamami. Był małego wzrostu, szyję miał grubą, nogi powykręcane, ręce sięgające aż do kolan, dłonie kwadratowe. Podobnie jak jego koń stojący nieruchomo i nieczuły na wiatr, wyglądał jak wyciosany z kamienia. Zdawało się, że nie czuje zimna ani ostrych podmuchów wichru. Gdy się wykaszlał, odchrząknął z głębi piersi i splunął. Na ziemi ukazała się znów czarna plama.
Stefan przyjrzał mu się, przyjrzał się czarnej plamie i zapytał:
– Dawno już pracujecie w kopalni? Bonnemort szeroko rozłożył ręce.
– Och, dawno... Nie miałem jeszcze ośmiu lat, jak pierwszy raz  zjechałem do le Voreux, a teraz  mam  pięćdziesiąt  osiem.  Porachujcie.  Robiłem  tam  na  dole  wszystko.  Naprzód  byłem chłopcem do pomocy, potem jak już byłem silniejszy, ładowaczem, a potem przez osiemnaście lat   rębaczem.   Później   przez   te   przeklęte   nogi   przeznaczyli   mnie   do   kopania   ziemi, przesypywania miału, do rozmaitych poprawek, aż wreszcie musieli mnie zatrudnić na wierzchu,
bo doktor powiedział, że im, tam zdechnę. No i od pięciu lat jestem poganiaczem. Ładny kawał czasu, co? – pięćdziesiąt lat w kopalni, z tego czterdzieści pięć pod ziemią!
Wypadające  od  czasu  do  czasu  z  kosza  rozżarzone  węgle  rzucały  na  jego  twarz  krwawe odblaski.
– Każą mi przerwać pracę – ciągnął. – Ale ja nie chcę. Nie głupim! Poczekam jeszcze te dwa lata  do  sześćdziesiątki,  żeby  mieć  sto  osiemdziesiąt  franków  emerytury.  Jakbym  się  wyniósł dzisiaj, daliby mi sto pięćdziesiąt. Chytre bestie! Zresztą trzymam się jeszcze zupełnie dobrze, tylko te nogi... To wszystko przez wodę. Za dużo człowiek namókł przy robocie i weszło mu pod skórę. Są takie dni, że nie mogę ruszyć nogą, żeby nie krzyczeć.
Przerwał mu nowy atak kaszlu.
– Kaszlecie też od tej wody? – spytał Stefan.
Stary zaprzeczył gwałtownie ruchem głowy. Gdy odzyskał głos, objaśnił:
– Nie, nie od wody. Przeziębiłem się w zeszłym miesiącu. Nigdy dotąd nie kaszlałem, a teraz nie mogę się jakoś tego pozbyć... Wiecznie tylko pluję i pluję...
Odchrząknął i znowu splunął czarno.
– Czy to krew? – ośmielił się wreszcie zapytać Stefan. Bonnemort powoli ocierał usta wierzchem dłoni.
– Nie, to węgiel... Tyle mam tego w środku, że do końca życia miałbym czym palić w piecu.
A przecież od pięciu lat nie byłem pod ziemią. Człowiek nawet nie wiedział, że sobie taki zapas uzbiera! Ale to nic, to zdrowo!
Zapanowało  milczenie.  Z  kopalni  dochodziły  równomierne  uderzenia  młota;  z  głębin  nocy wiatr  przynosił  skargi  głodnych  i  zmęczonych.  Przy  ogniu,  który  przygasł,  stary  ciągnął  dalej swoje wspomnienia.
Tak, tak, i on, i jego rodzina nie od wczoraj znają się z kilofem. Pracują w kopalni od chwili powstania  Towarzystwa  Węglowego  w  Montsou  przed  stu  sześciu  laty.  Jego  dziad,  Wilhelm Maheu,  jako  piętnastoletni  chłopak  odkrył  pokłady  węgla  w  Requillart.  Była  to  pierwsza kopalnia Towarzystwa, stara,  dziś  już  opuszczona,  niedaleko  cukrowni  Fauvelle’a.  Wszyscy o tym wiedzą, a pierwszy szyb nazwano szybem Wilhelma od imienia dziadka. Bonnemort go nie znał, opowiadają, że był silny i tęgi. Umarł w sześćdziesiątym roku życia. Jego ojciec, Mikołaj Maheu zwany Rudym, zginął w kopalni mając czterdzieści lat. Pogłębiano wówczas le Voreux. Nastąpiło obsunięcie. Zawaliło się wszystko – ani śladu nie zostało po człowieku. Dwaj jego
wujowie  i  trzej  bracia  również  stracili  tu  życie.  Jego,  Wincentego  Maheu,  który  wyszedł  z kopalni  prawię  cało,  postradawszy tylko  siłę  w  nogach,  uważali  wszyscy za  szczęściarza.  Ale cóż robić – pracować trzeba! Szli do kopalni jedni po drugich – najpierw ojcowie, potem dzieci, męczy się tam teraz jego syn, Toussaint Maheu, jego wnuki i reszta rodziny. Mieszkają wszyscy
w osiedlu. Sto sześć lat pracy u jednego chlebodawcy! Najpierw dziadkowie, teraz prawnuki. – Niejeden mieszczuch nie potrafiłby opowiedzieć tak dziejów swojej rodziny, co?
– Tak, tak, byleby było co jeść – mruknął znowu Stefan.
– Właśnie do tego mówię – odparł stary. – Póki jest chleb, można żyć!
Bonnemort zamilkł i zwrócił oczy w stronę kolonii robotniczej. W oknach zaczęły zapalać się światła. Na wieży w Montsou zegar wybił czwartą. Było coraz zimniej.
– Bogate jest to wasze Towarzystwo? – spytał Stefan.
Stary podniósł ramiona w górę, a później opuścił je, jak gdyby uginał się pod ciężarem złota.
– Jeszcze jak! – odparł. – Może nie takie bogate jak sąsiednie Towarzystwo w Anzin, ale i tak ma tyle milionów, że ani byś porachował... Dziewiętnaście kopalń, z czego trzynaście czynnych, le  Voreux,  la  Victoire,  Crévecoeur,  Mirou,  Saint-Thomas,  Madeleine,  Feutry-Cantel  i  inne jeszcze,  a  sześć  służy  za  szyby  odwadniające  albo  wentylacyjne,  jak  Réquillart...  Dziesięć tysięcy robotników, koncesje na obszarach sześćdziesięciu gmin, dzienna produkcja pięć tysięcy ton, kolej łącząca wszystkie kopalnie, warsztaty, fabryki!... Ho, ho, pieniędzy im nie brak!
Zadudniły   po   szynach   wózki.   Gruby   gniadosz   nastawił   uszu.   Windę   widocznie   już  naprawiono, ładowacze wzięli się na nowo do roboty. Zaprzęgając konia poganiacz zwrócił się
doń łagodnie:
– Nie przyzwyczajaj się do gadulstwa, leniu jeden! Gdyby tak pan Hennebeau dowiedział się, co robisz na postojach.
Stefan spoglądał zamyślony w ciemność.
– Więc kopalnia jest własnością pana Hennebeau? – zapytał.
– Nie – wyjaśnił stary – pan Hennebeau jest naczelnym dyrektorem. Otrzymuje zapłatę jak i my.
Stefan wskazał ruchem ręki otaczający ich bezmiar mroku:
– Więc czyjeż to wszystko?
Ale  Bonnemort  dostał  nagle  tak  silnego  ataku  kaszlu,  że  nie  mógł  pochwycić  tchu.  Kiedy odplunął  wreszcie  i  otarł  czarną  pianę  z  warg,  odparł  wśród  wzmagających  się  podmuchów wiatru:
– Czyje? A no, nie wiadomo... Pańskie!
I dłonią wskazał jakiś punkt w ciemności, jakieś odległe, niewidzialne miejsce, zamieszkałe przez tych, dla których rodzina Maheuów od stu lat wydobywała węgiel z głębi ziemi. W jego głosie zabrzmiał zabobonny lęk, jak gdyby mówił o jakimś niedostępnym przybytku, kryjącym
w swym wnętrzu syte bóstwo, które pasło się ich krwią, a którego nigdy nie oglądali.
– Tak, tak, byle mieć chleba do syta – powtórzył Stefan po raz trzeci, pozornie bez związku.
– Za pięknie by to było!
Koń ruszył, a starzec powlókł się za nim  pociągając  nogami  jak  inwalida.  Skurczony obok wywrotnicy  pomocnik  nie  drgnął  nawet.  Siedział  z  brodą  utkwioną  między  kolanami,  tępo zapatrzony w przestrzeń.
Stefan podniósł z ziemi zawiniątko, ale nie odchodził. Na plecach czuł lodowate podmuchy wiatru, a na piersiach żar bijący od ognia. Może powinien jednak zwrócić się do zarządu kopalni o  pracę?  Stary mógł  się  nie  orientować  tak  dobrze.  Zresztą  zadowoli  się  byle  czym,  przyjmie jakiekolwiek  zajęcie.  Dokąd  pójść  i  co  począć  w  tej  wygłodzonej  bezrobociem  okolicy? Zdechnąć pod płotem jak bezdomny pies? A jednak wahał się.
Spowita gęstym mrokiem kopalnia le Voreux wzbudzała w nim lęk.  Podmuchy wiatru były coraz  bardziej  porywiste,  jakby  wiał  od  coraz  rozleglejszych  przestrzeni.  Jedynym  światłem rozjaśniającym martwe niebo był czerwony blask, jakim broczyły w ciemnościach wielkie piece. Przyczajona  w  swej  jamie  jak  zły  zwierz  kopalnia  dyszała  ciężko,  utrudzona  trawieniem oddanych na jej pastwę ciał ludzkich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz