V

poniedziałek, 4 marca 2013



 Nie patrząc na zegarek, który zostawił w kieszeni kaftana, Maheu przerwał pracę i powiedział:
– Niedługo pierwsza... Jak tam, Zachariasz, gotowe?

Chłopak stemplował strop. W pewnej chwili przerwał jednak pracę i wyciągnięty na plecach,

ze wzrokiem zagubionym w ciemności, oddał się rozmyślaniom o rozegranych poprzedniego dnia partiach gry w piłkę. Głos ojca wyrwał go z odrętwienia.
– Tak – odparł – na dziś wystarczy, a jutro jeszcze zobaczymy.

I wrócił na swoje miejsce. Levaque i Chaval odłożyli na chwilę kilofy. Odpoczywano. Ocierali pot z twarzy i spoglądali na popękany strop. Jedynym tematem ich rozmów była praca.
– A to mieliśmy szczęście – mruknął Chaval – żeby dostać łamiący się pokład!... Oczywiście nie uwzględnili tego w umowie.
– Łajdaki! – sarknął Levaque. – Naciągają nas, jak mogą.

Zachariasz roześmiał się. Praca mało go obchodziła, ale cieszył się, ile razy udało im się przyłapać Towarzystwo na jakimś szachrajstwie. Maheu wyjaśnił spokojnie, że rodzaj pokładu zmienia się co kilkanaście metrów i że nie można przewidzieć, jaki komu przypadnie. To trzeba sprawiedliwie przyznać. I kiedy tamci nie przestawali wygadywać na szefów, niespokojnie rozejrzał się wokoło.
– Cicho bądźcie! Dosyć już tego!

– Masz rację – powiedział Levaque, który również zniżył głos. – To niezdrowo tak gadać.

Nawet tu, głęboko pod ziemią, nie opuszczała ich trwoga przed donosicielami, jakby myśleli, że nie wydobyty jeszcze węgiel, który należał do akcjonariuszy, ma możność podsłuchiwania ich rozmów.
– W każdym razie – dorzucił bardzo głośno Chaval wyzywającym tonem – jeżeli ten bydlak, Dansaert, jeszcze raz odezwie się do mnie takim tonem jak kiedyś, to oberwie!... Co on się będzie do mnie wtrącał? Czy ja mu przeszkadzam zabawiać się z jego blondyneczką?
Teraz Zachariasz wybuchnął głośnym śmiechem. Miłostki starszego sztygara z Pierronką były niewyczerpanym tematem żartów całej kopalni. Nawet oparta na łopacie Katarzyna śmiała się do rozpuku i w kilku słowach objaśniła Stefana, o co chodzi. Maheu rozgniewał się ogarnięty lękiem, którego już nie ukrywał.
– Przestań! Jak chcesz napytać sobie biedy, to poczekaj, aż będziesz sam!
Nie skończył jeszcze mówić, kiedy od strony powierzchni dobiegł, ich odgłos kroków. Prawie w tej samej chwili u wylotu chodnika ukazał się inżynier, mały Négrel, jak go nazywali górnicy, w towarzystwie starszego sztygara Dansaerta.
– A co, nie mówiłem? – szepnął Maheu, – Zawsze wylezą jak spod ziemi.
Paweł Négrel, siostrzeniec pana Hennebeau, był mężczyzną dwudziestosześcioletnim, smukłym i przystojnym, o ciemnych wąsach i falującej czuprynie. Spiczasty nos i żywe oczy nadawały mu wygląd łasicy. Ze strony górników nie znosił najmniejszego sprzeciwu. Ubrany był jak oni i jak oni uwalany węglem.  Żeby zyskać sobie ich szacunek, okazywał brawurową odwagę, wybierał najtrudniejsze przejścia, pierwszy zjawiał się na miejscu katastrofy.

– To tutaj, prawda, Dansaert? – spytał.
Dansaert, Belg o grubych rysach twarzy i zmysłowym nosie, odpowiedział z przesadną grzecznością:
– Tak jest, panie inżynierze. Tu właśnie pracuje ten człowiek, którego przyjęliśmy dziś rano. Obaj wsunęli się do przodka. Zawołano Stefana. Inżynier podniósł lampę i przyjrzał mu się bez słowa.

– No, dobrze – powiedział wreszcie. – Ale na drugi raz nie przyjmujcie nieznajomych, którzy wałęsają się koło kopalni. Nie lubię tego.
Nie słuchając udzielanych mu wyjaśnień zaczął oglądać strop. Rębacze podjęli pracę. Nagle zawołał:

– Czy wy sobie kpiny urządzacie, czy co? Słuchajcie no, Maheu, chcecie chyba, żeby was tu wszystkich przygniotło!
– Och, strop się jeszcze dobrze trzyma! – odparł spokojnie górnik.

– Co, dobrze się trzyma? Ależ skała zaczyna już siadać, a wy stawiacie stemple co dwa metry, jakby wam szkoda było drzewa! Zawsze to samo! Wolicie, żeby was zmiażdżyło, niż przerwać na chwilę robotę i podstemplować jak należy. Natychmiast zabrać mi się do tego i gęściej stawiać stemple, słyszycie?
Wobec oporu górników, którzy ociągali się twierdząc, że sami najlepiej wiedzą, czy grozi im niebezpieczeństwo, czy nie, Négrel uniósł się gniewem:
– Co mi tu będziecie opowiadać. Jak wam głowę zmiażdży, to kto będzie ponosić konsekwencje? Nie wy, tylko Towarzystwo, prawda? Towarzystwo będzie płacić emeryturę wam albo waszym żonom! Już my was znamy: dalibyście się zabić, żeby tylko mieć wieczorem o dwa wózki więcej!

Mimo wzbierającego w nim gniewu Maheu odrzekł spokojnie:

– Gdyby nam lepiej płacono, moglibyśmy lepiej stemplować.

Za całą odpowiedź inżynier wzruszył tylko ramionami. Znalazłszy się przy końcu pola dorzucił:
– Macie jeszcze godzinę czasu. Zabierajcie się do stemplowania. Uprzedzam, że cała grupa ma trzy franki kary.
Rębacze odpowiedzieli na te słowa głuchym pomrukiem. Tylko uległość wobec ustalonej hierarchii, tej hierarchii wojskowej, która podporządkowywała jednych drugim, powstrzymała
ich od wybuchu. Levaque i Chaval zdobyli się jednak na odruch protestu, ale Maheu uspokajał ich wzrokiem. Zachariasz wzruszył tylko drwiąco ramionami. Najbardziej poruszony był Stefan.

Od chwili gdy znalazł się w głębi tego piekła, wzrastał w nim głuchy bunt. Spojrzał na Katarzynę pochyloną nad wózkiem, zrezygnowaną. Czy to możliwe, żeby ludzie zabijali się tak ciężką pracą, w tych śmiertelnych ciemnościach i nie zarobili nawet na chleb?
Négrel odszedł z Dansaertem, który podczas rozmowy inżyniera z górnikami ograniczał się do potakującego kiwania głową. W chwilę później dobiegły ich podniesione głosy. Zatrzymali się jeszcze raz i sprawdzali obudowę chodnika. Górnicy obowiązani byli mieć go w swej pieczy na przestrzeni dziesięciu metrów od miejsca, w którym pracowali.

– Powtarzam wam, że oni kpią sobie z ludzi! – krzyczał inżynier. – A wam nie chce się dopilnować, do stu diabłów!
– Ależ, pilnuję, panie inżynierze – bąkał Dansaert.

– Człowiek powtarza im wciąż to samo w kółko.

– Maheu! Maheu! – zawołał gniewnie Négrel. Podeszli wszyscy.
– Jak to się trzyma? – ciągnął Négrel. – Co to za robota? Ta belka już się obluzowała, tak niedbale ją wbiliście! Rozumiem teraz, dlaczego tyle kosztują nas poprawki! Każdy robi, byle zbyć, byle tylko nie zwaliło mu się na głowę, póki tu pracuje. A później wszystko się rozlatuje i Towarzystwo musi osobno płacić  robotnikom za naprawę. Spójrzcie tylko tutaj, co to za partactwo!
Chaval chciał coś powiedzieć, ale tamten gestem nakazał mu milczenie.

– Wiem, już wiem, co mi powiecie. Żeby wam podwyższyć płacę, to będziecie pracować lepiej, co? Otóż uprzedzam was: zmusicie dyrekcję do tego, że będzie wam osobno płacić za stemplowanie, ale za to proporcjonalnie obniży opłatę od wózka. Zobaczymy, czy dobrze na tym wyjdziecie... A tymczasem podstemplujecie mi tu zaraz na nowo! Jutro sprawdzę.
I odszedł zostawiając górników przejętych jego groźbą. Dansaert, tak pokorny wobec inżyniera, krzyknął brutalnie do górników, kiedy tamten oddalił się trochę:
– Już wy mnie popamiętacie! Żebym ja obrywał od inżyniera za wasze niedbalstwo! Nie wykpicie się trzema frankami kary.
Po jego odejściu Maheu wybuchnął:

– Co niesprawiedliwe, to niesprawiedliwe, psiakrew! Nie lubię się awanturować, bo wtedy nigdy się jeden z  drugim nie dogada, ale z nimi to i najspokojniejszego krew zalewa! Słyszeliście? Za stemplowanie osobno, a  od wózka mniej. Wszystko po to, żeby znów nam obciąć zapłatę!
Szukał kogoś, na kim mógłby wyładować swój gniew. Spostrzegł Katarzynę i Stefana stojącego bezczynnie.
– Dalej, marsz po drzewo! Co tu stoicie? Chcecie oberwać kopniaka?

Stefan ruszył po drzewo nie mając staremu za złe jego grubiaństwa. Tak był oburzony na kierownictwo, że uważał zachowanie się górników za aż nazbyt spokojne.
Levaque i Chaval dawali teraz upust swej złości klnąc. Wszyscy, nawet Zachariasz, zabrali się z wściekłością  do stemplowania. Przez pół godziny słychać było tylko trzask wbijanych młotami belek i sapanie pracujących. Nie mówili ani słowa, rozjuszeni na osuwający się strop, który chętnie podźwignęliby własnymi ramionami, gdyby to było możliwe.
– No, dosyć tego! – powiedział wreszcie Maheu zmęczony i gniewny. – Pół do drugiej... Ładny dzień, nie ma co gadać! Nie zarobimy nawet pięćdziesięciu sous. Idę do domu, niech to wszystko diabli wezmą.
I chociaż do końca pracy było jeszcze pół godziny, ubrał się, a inni poszli za jego przykładem. Sam widok chodnika wyprowadzał ich z równowagi. Widząc, że Katarzyna bierze się do ładowania wózka, zawołali na nią złoszcząc się, że jest taka pilna. Niech sobie węgiel sam idzie, jeżeli ma nogi! Wzięli narzędzia pod pachę i ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli rano.
Rębacze poszli przodem, a Katarzyna i Stefan pozostali nieco w tyle. Spotkali Lidkę.

Zatrzymała się, żeby ich przepuścić, i powiedzieć im, że Mouquette gdzieś znikła. Dostała przed godziną silnego krwotoku z nosa, poszła obmyć twarz zimną wodą i do tej pory nie wróciła. Katarzyna i Stefan poszli dalej; a biedne, zmęczone dziecko podjęło swą pracę popychając wózek chudymi rączkami, podobne do czarnej mrówki walczącej z brzemieniem zbyt dla niej ciężkim. Młodzi zsuwali się w głąb wtulając głowę w ramiona, żeby nie otrzeć skóry na czole. Zjeżdżali z. taką szybkością po wyślizganej przez górników pochyłości, że od czasu do czasu musieli chwytać się belek, żeby im się pośladki nie zapaliły z tego pędu, jak  mówili ze śmiechem.
Na dole znaleźli się sami. Czerwone gwiazdy latarek zniknęły w oddali za zakrętem.

Wesołość ich zgasła nagle. Ruszyli przed siebie ociężałym krokiem ludzi zmęczonych. Katarzyna szła przodem. Lampy kopciły tak, że Stefan ledwie mógł ją dojrzeć. Myślał o tym, że jest dziewczyną, i czuł się nieswojo. Uważał, że powinien ją pocałować, ale wspomnienie o Chavalu powstrzymywało go. Skłamała, to  jasne: Chaval na pewno był jej kochankiem. Po samym kołysaniu biodrami widać, że to zwykła dziwka. Czuł do niej nieuzasadniony żal, jakby go oszukała. Ona tymczasem odwracała się co chwila, uprzedzała go o przeszkodach po drodze, całym swym zachowaniem zdawała się zachęcać do tego, żeby był miły. Byli zupełnie sami – co za doskonała okazja, aby pośmiać się po przyjacielsku! Wreszcie doszli do głównego chodnika. Położyło to kres wahaniom Stefana i sprawiło mu ulgę. Katarzyna obejrzała się na niego po raz ostatni i rzuciła mu spojrzenie, w którym był żal o niewykorzystaną chwilę radości.
Otoczył ich teraz ruch. Co chwila przechodzili tam i z powrotem sztygarzy, krążyły wagoniki, rozlegał się tupot kopyt końskich. Lampy połyskiwały w ciemnościach jak gwiazdy. Musieli usuwać się pod ścianę, aby  zrobić miejsce cieniom ludzi i zwierząt, których oddech czuli na twarzach. Janek, biegnący boso za wózkami,  krzyknął im jakąś złośliwą uwagę, której nie dosłyszeli w zgiełku kół. Szli wciąż naprzód. Ona milczała teraz, on nie poznawał zakrętów i chodników, którymi szedł rano. Zdawało mu się, że dziewczyna prowadzi go coraz głębiej pod ziemię. Najbardziej dokuczało mu zimno, coraz dotkliwsze, w miarę, jak zbliżali się do szybu. Wąskim korytarzem dął wiatr. Stefan zwątpił już, czy wyjdzie stąd kiedykolwiek, gdy nagle znaleźli się w podszybiu.
Chaval spojrzał na nich podejrzliwie. Wszyscy rębacze z ich grupy stali już tam, spoceni, drżący w podmuchach zimnego powietrza, w milczeniu przeżuwając gniew. Przyszli za wcześnie i nie chciano zawieźć ich na powierzchnię, tym bardziej że winda była zajęta, gdyż miano spuszczać konia. Ładowacze napełniali jeszcze wózki z ogłuszającym łoskotem żelaza i klatki ulatywały do góry, znikały w czarnym otworze, z którego lała się strumieniami woda, wpadając do zbiornika na dole – dziesięciometrowej studni, skąd unosiły się wilgotne wyziewy. Wokół szybu krążyli bez przerwy jacyś ludzie, ciągnęli za sznury sygnalizacyjne, naciskali drągi dźwigni, przemoczeni rozpryskującym się pyłem wodnym. Czerwone światła trzech ogromnych lamp rzucały wielkie, ruchome cienie i nadawały podszybiu wygląd pieczary zbójców sąsiadującej z wodospadem.
Maheu raz jeszcze spróbował szczęścia. Zbliżył się do Pierrona, który rozpoczął służbę o szóstej:

– Wypuśćże nas!

Ale Pierron, przystojny mężczyzna o silnych ramionach i łagodnej twarzy, odmówił przelęknionym gestem.

– Nie mogę. Poproś sztygara... Wlepiliby mi karę.

Zdusili pomruk gniewu. Katarzyna pochyliła się i szepnęła Stefanowi do ucha:

– Chodź, pokażę ci stajnię! Tam jest ciepło.

Wysunęli się ukradkiem, gdyż do stajni nie wolno było wchodzić. Znajdowała się ona przy końcu krótkiego korytarza, na lewo. Miała dwadzieścia pięć metrów długości i cztery wysokości. Wykuta w skale, o sklepieniu z cegieł, mogła pomieścić dwadzieścia koni. Od ciał końskich biło przyjemne ciepło, unosił się zapach ich czystej ściółki, jedyna lampa rzucała spokojne światło. Odpoczywające konie odwracały ku nim łby o dużych, dziecięcych oczach i bez pośpiechu powracały do swego owsa – dobrze utrzymani, zdrowi pracownicy, otoczeni ogólną sympatią.
Katarzyna odczytywała głośno imiona koni wypisane na cynkowych tabliczkach nad żłobami. Naraz wydała  lekki okrzyk widząc przed sobą jakąś postać. Była to Mouquette – spłoszona, zerwała się ze słomy, gdzie spała. W każdy poniedziałek, zmęczona niedzielną hulanką, uderzała się mocno w nos wywołując krwotok, udawała, że idzie szukać wody, i kryła się w stajni, gdzie zagrzebywała się w ciepłą słomę pomiędzy konie. Ojciec jej, bardzo pobłażliwy dla córki, pozwalał na to, mimo lęku przed karą.
Właśnie zjawił się w stajni, mały, łysy, zniszczony pracą, ale tęgi, co się rzadko spotyka u górników po pięćdziesiątce. Od czasu gdy został stajennym, przyzwyczaił się żuć tytoń i robił to stale, aż mu krwawiły dziąsła. Ujrzawszy dwoje obcych obok córki, rozgniewał się.
– Co wy tu robicie, hę? Wynosić mi się stąd zaraz! Chłopa sobie sprowadziły i gżą się na mojej słomie!

Rozbawiona Mouquette trzymała się za boki ze śmiechu. Stefan, zmieszany, wyszedł natychmiast. Katarzyna  uśmiechnęła się do niego. Wracając w stronę załadowni spotkali po drodze Bóberta i Janka z wózkami, które na chwilę musiały się zatrzymać. Korzystając z tej przerwy Katarzyna zbliżyła się do konia i pogłaskała go, opowiadając jego dzieje Stefanowi. Był to Bataille, najstarszy koń w kopalni, siwek, który od dziesięciu  już lat żył pod ziemią. Od dziesięciu lat zajmował ten sam kąt w stajni, spełniał tę samą pracę krążąc po ciemnych chodnikach i nie widywał nigdy słońca. Wypasiony, o błyszczącej sierści, łagodny, zdawał się wieść tutaj żywot filozofa, z dala od burz ziemskich. Z biegiem lat stał się bardzo mądry. Tak dobrze poznał chodnik, w którym pracował, że umiał sam otwierać głową tamy wentylacyjne, wiedział, kiedy ma się pochylić, żeby nie zawadzić o niski strop. Widocznie umiał równieżpoliczyć swe kursy, gdyż ilekroć odbył ich przepisową liczbę, odmawiał dalszej pracy i musiano odprowadzać go do stajni. Teraz zestarzał się już i jego kocie oczy przesłaniała chwilami melancholia. Może majaczył mu we wspomnieniach młyn koło Marchiennes, gdzie się urodził, młyn nad brzegami Skarpy, otoczony zielonymi łąkami, poruszany wiatrem. Na niebie ponad nim płonęła jakaś olbrzymia lampa. Bataille stał ze spuszczoną głową, na drżących ze starości nogach i na próżno usiłował przypomnieć sobie słońce.
Rozległo się czterokrotne uderzenie młota, znak, że koń, którego miano spuszczać, zjeżdża na dół. Zjazd koni zawsze stanowił emocję, gdyż zdarzało się, że zwierzę zdychało w windzie z przerażenia. Związane, szarpało się najpierw rozpaczliwie, a później czując, że ziemia usuwa mu się spod nóg, nieruchomiało ze zgrozy i znikało w głębi szybu jak skamieniałe, z szeroko rozwartymi oczami. Tym razem koń był za duży, aby mógł zmieścić się w windzie, i musiano przywiązać mu łeb do boku. Zjazd trwał blisko trzy minuty. Przez  ostrożność zwolniono bieg windy. Wzmogło to podniecenie oczekujących. Co się stało? Czy zatrzymano klatkę ze zwierzęciem w połowie drogi? Wreszcie nadjechał, nieruchomy jak posąg, z oczami rozszerzonymi strachem. Był to trzyletni gniadosz imieniem Trompette.
– Uwaga! – krzyknął Mouque, który przyjmował konia. – Dajcie go tu, nie rozwiązujcie go jeszcze.

Trompette złożono na ziemi jak bryłę. Nie ruszał się w dalszym ciągu, jakby wciąż jeszcze ciążył na nim koszmar niekończącego się zjazdu w ciemnościach i jakby ogłuszył go rozgwar podszybia. Zaczęto go rozwiązywać; Bataille, wyprzężony przed chwilą, podszedł do niego i wyciągnął szyję, aby powąchać towarzysza, który zjawiał się oto z powierzchni ziemi. Górnicy rozsunęli się, żartując. Cóż to za zapach go zwabił? Ale Bataille ożywił się, nieczuły na drwiny. Nowoprzybyły przyniósł ze sobą woń pól, zapomnianą woń traw nagrzanych słońcem. I nagle stary koń zarżał dźwięcznie, z rozczuleniem i smutkiem jednocześnie. Było to jakby radosne przypomnienie sobie rzeczminionych, których tchnienie znów go owiało, i melancholijne powitanie nowego współwięźnia, którego dopiero śmierć wyzwoli.
– Ach, ten Bataille! – wołali robotnicy rozbawieni zachowaniem się ulubieńca. – Gada sobie z kolegą!
Mimo że go rozwiązano, Trompette nie ruszał się jeszcze. Leżał na boku, jakby czuł nadal krępujące go sznury, spętany strachem. Poderwało go dopiero uderzenie biczem. Podniósł się ogłupiały i drżący. Mouque odprowadził oba konie, po bratersku idące obok siebie. – No, puścicie nas już teraz? – spytał Maheu.

Ale trzeba było opróżnić windę, a poza tym brakowało jeszcze dziesięciu minut do godziny odjazdu. Przodki  opróżniały się powoli, zewsząd schodzili się górnicy. Było ich już około pięćdziesięciu, wszyscy przemoknięci i drżący z zimna. Pierron, o łagodnej twarzy, uderzył córkę za to, że opuściła swoje miejsce przed końcem pracy. Zachariasz poszczypywał ukradkiem Mouquette – dla rozgrzewki. Niezadowolenie wzrastało. Levaque i Chaval opowiadali o pogróżce inżyniera: obniżenie zapłaty od wózka, z osobną dopłatą  za stemplowanie stropu. Wykrzyki oburzenia przywitały ten projekt. W tej ciasnej przestrzeni na sześćset metrów, pod ziemią kiełkował bunt. Ubrudzeni węglem, przemarznięci od długiego oczekiwania ludzie oskarżali Towarzystwo, że część robotników dobija w kopalni, a resztę morzy głodem. Stefan słuchał przejęty grozą.
– Prędzej! Prędzej! – wołał na zapychaczy sztygar Richomme.

Przyśpieszał odjazd. Nie chciał występować przeciw robotnikom i udawał, że nie słyszy. Ale pomruki stały się tak głośne, że musiał wreszcie na nie zareagować. Za jego plecami ludzie wykrzykiwali, że to nie będzie tak trwało wiecznie, że pewnego pięknego poranku cała buda wyleci w powietrze.
– Należysz do rozsądnych – zwrócił się Richomme do Maheu – więc postaraj się ich uciszyć. Jak się nie jest silnym, należy być rozumnym.
Ale Maheu, sam zaniepokojony, nie musiał już interweniować. Górnicy zamilkli: u wylotu jednego z chodników ukazali się Négrel i Dansaert powracający z inspekcji, spoceni. Nawykli do dyscypliny ludzie rozstąpili się, a inżynier przeszedł pomiędzy nimi bez słowa. Wsiadł do próżnego wózka, starszy sztygar do drugiego, sygnał uderzył pięć razy zapowiadając „grubego zwierza”, jak określano przełożonych, i winda uniosła się do góry wśród ponurego milczenia.

poniedziałek, 4 marca 2013

V



 Nie patrząc na zegarek, który zostawił w kieszeni kaftana, Maheu przerwał pracę i powiedział:
– Niedługo pierwsza... Jak tam, Zachariasz, gotowe?

Chłopak stemplował strop. W pewnej chwili przerwał jednak pracę i wyciągnięty na plecach,

ze wzrokiem zagubionym w ciemności, oddał się rozmyślaniom o rozegranych poprzedniego dnia partiach gry w piłkę. Głos ojca wyrwał go z odrętwienia.
– Tak – odparł – na dziś wystarczy, a jutro jeszcze zobaczymy.

I wrócił na swoje miejsce. Levaque i Chaval odłożyli na chwilę kilofy. Odpoczywano. Ocierali pot z twarzy i spoglądali na popękany strop. Jedynym tematem ich rozmów była praca.
– A to mieliśmy szczęście – mruknął Chaval – żeby dostać łamiący się pokład!... Oczywiście nie uwzględnili tego w umowie.
– Łajdaki! – sarknął Levaque. – Naciągają nas, jak mogą.

Zachariasz roześmiał się. Praca mało go obchodziła, ale cieszył się, ile razy udało im się przyłapać Towarzystwo na jakimś szachrajstwie. Maheu wyjaśnił spokojnie, że rodzaj pokładu zmienia się co kilkanaście metrów i że nie można przewidzieć, jaki komu przypadnie. To trzeba sprawiedliwie przyznać. I kiedy tamci nie przestawali wygadywać na szefów, niespokojnie rozejrzał się wokoło.
– Cicho bądźcie! Dosyć już tego!

– Masz rację – powiedział Levaque, który również zniżył głos. – To niezdrowo tak gadać.

Nawet tu, głęboko pod ziemią, nie opuszczała ich trwoga przed donosicielami, jakby myśleli, że nie wydobyty jeszcze węgiel, który należał do akcjonariuszy, ma możność podsłuchiwania ich rozmów.
– W każdym razie – dorzucił bardzo głośno Chaval wyzywającym tonem – jeżeli ten bydlak, Dansaert, jeszcze raz odezwie się do mnie takim tonem jak kiedyś, to oberwie!... Co on się będzie do mnie wtrącał? Czy ja mu przeszkadzam zabawiać się z jego blondyneczką?
Teraz Zachariasz wybuchnął głośnym śmiechem. Miłostki starszego sztygara z Pierronką były niewyczerpanym tematem żartów całej kopalni. Nawet oparta na łopacie Katarzyna śmiała się do rozpuku i w kilku słowach objaśniła Stefana, o co chodzi. Maheu rozgniewał się ogarnięty lękiem, którego już nie ukrywał.
– Przestań! Jak chcesz napytać sobie biedy, to poczekaj, aż będziesz sam!
Nie skończył jeszcze mówić, kiedy od strony powierzchni dobiegł, ich odgłos kroków. Prawie w tej samej chwili u wylotu chodnika ukazał się inżynier, mały Négrel, jak go nazywali górnicy, w towarzystwie starszego sztygara Dansaerta.
– A co, nie mówiłem? – szepnął Maheu, – Zawsze wylezą jak spod ziemi.
Paweł Négrel, siostrzeniec pana Hennebeau, był mężczyzną dwudziestosześcioletnim, smukłym i przystojnym, o ciemnych wąsach i falującej czuprynie. Spiczasty nos i żywe oczy nadawały mu wygląd łasicy. Ze strony górników nie znosił najmniejszego sprzeciwu. Ubrany był jak oni i jak oni uwalany węglem.  Żeby zyskać sobie ich szacunek, okazywał brawurową odwagę, wybierał najtrudniejsze przejścia, pierwszy zjawiał się na miejscu katastrofy.

– To tutaj, prawda, Dansaert? – spytał.
Dansaert, Belg o grubych rysach twarzy i zmysłowym nosie, odpowiedział z przesadną grzecznością:
– Tak jest, panie inżynierze. Tu właśnie pracuje ten człowiek, którego przyjęliśmy dziś rano. Obaj wsunęli się do przodka. Zawołano Stefana. Inżynier podniósł lampę i przyjrzał mu się bez słowa.

– No, dobrze – powiedział wreszcie. – Ale na drugi raz nie przyjmujcie nieznajomych, którzy wałęsają się koło kopalni. Nie lubię tego.
Nie słuchając udzielanych mu wyjaśnień zaczął oglądać strop. Rębacze podjęli pracę. Nagle zawołał:

– Czy wy sobie kpiny urządzacie, czy co? Słuchajcie no, Maheu, chcecie chyba, żeby was tu wszystkich przygniotło!
– Och, strop się jeszcze dobrze trzyma! – odparł spokojnie górnik.

– Co, dobrze się trzyma? Ależ skała zaczyna już siadać, a wy stawiacie stemple co dwa metry, jakby wam szkoda było drzewa! Zawsze to samo! Wolicie, żeby was zmiażdżyło, niż przerwać na chwilę robotę i podstemplować jak należy. Natychmiast zabrać mi się do tego i gęściej stawiać stemple, słyszycie?
Wobec oporu górników, którzy ociągali się twierdząc, że sami najlepiej wiedzą, czy grozi im niebezpieczeństwo, czy nie, Négrel uniósł się gniewem:
– Co mi tu będziecie opowiadać. Jak wam głowę zmiażdży, to kto będzie ponosić konsekwencje? Nie wy, tylko Towarzystwo, prawda? Towarzystwo będzie płacić emeryturę wam albo waszym żonom! Już my was znamy: dalibyście się zabić, żeby tylko mieć wieczorem o dwa wózki więcej!

Mimo wzbierającego w nim gniewu Maheu odrzekł spokojnie:

– Gdyby nam lepiej płacono, moglibyśmy lepiej stemplować.

Za całą odpowiedź inżynier wzruszył tylko ramionami. Znalazłszy się przy końcu pola dorzucił:
– Macie jeszcze godzinę czasu. Zabierajcie się do stemplowania. Uprzedzam, że cała grupa ma trzy franki kary.
Rębacze odpowiedzieli na te słowa głuchym pomrukiem. Tylko uległość wobec ustalonej hierarchii, tej hierarchii wojskowej, która podporządkowywała jednych drugim, powstrzymała
ich od wybuchu. Levaque i Chaval zdobyli się jednak na odruch protestu, ale Maheu uspokajał ich wzrokiem. Zachariasz wzruszył tylko drwiąco ramionami. Najbardziej poruszony był Stefan.

Od chwili gdy znalazł się w głębi tego piekła, wzrastał w nim głuchy bunt. Spojrzał na Katarzynę pochyloną nad wózkiem, zrezygnowaną. Czy to możliwe, żeby ludzie zabijali się tak ciężką pracą, w tych śmiertelnych ciemnościach i nie zarobili nawet na chleb?
Négrel odszedł z Dansaertem, który podczas rozmowy inżyniera z górnikami ograniczał się do potakującego kiwania głową. W chwilę później dobiegły ich podniesione głosy. Zatrzymali się jeszcze raz i sprawdzali obudowę chodnika. Górnicy obowiązani byli mieć go w swej pieczy na przestrzeni dziesięciu metrów od miejsca, w którym pracowali.

– Powtarzam wam, że oni kpią sobie z ludzi! – krzyczał inżynier. – A wam nie chce się dopilnować, do stu diabłów!
– Ależ, pilnuję, panie inżynierze – bąkał Dansaert.

– Człowiek powtarza im wciąż to samo w kółko.

– Maheu! Maheu! – zawołał gniewnie Négrel. Podeszli wszyscy.
– Jak to się trzyma? – ciągnął Négrel. – Co to za robota? Ta belka już się obluzowała, tak niedbale ją wbiliście! Rozumiem teraz, dlaczego tyle kosztują nas poprawki! Każdy robi, byle zbyć, byle tylko nie zwaliło mu się na głowę, póki tu pracuje. A później wszystko się rozlatuje i Towarzystwo musi osobno płacić  robotnikom za naprawę. Spójrzcie tylko tutaj, co to za partactwo!
Chaval chciał coś powiedzieć, ale tamten gestem nakazał mu milczenie.

– Wiem, już wiem, co mi powiecie. Żeby wam podwyższyć płacę, to będziecie pracować lepiej, co? Otóż uprzedzam was: zmusicie dyrekcję do tego, że będzie wam osobno płacić za stemplowanie, ale za to proporcjonalnie obniży opłatę od wózka. Zobaczymy, czy dobrze na tym wyjdziecie... A tymczasem podstemplujecie mi tu zaraz na nowo! Jutro sprawdzę.
I odszedł zostawiając górników przejętych jego groźbą. Dansaert, tak pokorny wobec inżyniera, krzyknął brutalnie do górników, kiedy tamten oddalił się trochę:
– Już wy mnie popamiętacie! Żebym ja obrywał od inżyniera za wasze niedbalstwo! Nie wykpicie się trzema frankami kary.
Po jego odejściu Maheu wybuchnął:

– Co niesprawiedliwe, to niesprawiedliwe, psiakrew! Nie lubię się awanturować, bo wtedy nigdy się jeden z  drugim nie dogada, ale z nimi to i najspokojniejszego krew zalewa! Słyszeliście? Za stemplowanie osobno, a  od wózka mniej. Wszystko po to, żeby znów nam obciąć zapłatę!
Szukał kogoś, na kim mógłby wyładować swój gniew. Spostrzegł Katarzynę i Stefana stojącego bezczynnie.
– Dalej, marsz po drzewo! Co tu stoicie? Chcecie oberwać kopniaka?

Stefan ruszył po drzewo nie mając staremu za złe jego grubiaństwa. Tak był oburzony na kierownictwo, że uważał zachowanie się górników za aż nazbyt spokojne.
Levaque i Chaval dawali teraz upust swej złości klnąc. Wszyscy, nawet Zachariasz, zabrali się z wściekłością  do stemplowania. Przez pół godziny słychać było tylko trzask wbijanych młotami belek i sapanie pracujących. Nie mówili ani słowa, rozjuszeni na osuwający się strop, który chętnie podźwignęliby własnymi ramionami, gdyby to było możliwe.
– No, dosyć tego! – powiedział wreszcie Maheu zmęczony i gniewny. – Pół do drugiej... Ładny dzień, nie ma co gadać! Nie zarobimy nawet pięćdziesięciu sous. Idę do domu, niech to wszystko diabli wezmą.
I chociaż do końca pracy było jeszcze pół godziny, ubrał się, a inni poszli za jego przykładem. Sam widok chodnika wyprowadzał ich z równowagi. Widząc, że Katarzyna bierze się do ładowania wózka, zawołali na nią złoszcząc się, że jest taka pilna. Niech sobie węgiel sam idzie, jeżeli ma nogi! Wzięli narzędzia pod pachę i ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli rano.
Rębacze poszli przodem, a Katarzyna i Stefan pozostali nieco w tyle. Spotkali Lidkę.

Zatrzymała się, żeby ich przepuścić, i powiedzieć im, że Mouquette gdzieś znikła. Dostała przed godziną silnego krwotoku z nosa, poszła obmyć twarz zimną wodą i do tej pory nie wróciła. Katarzyna i Stefan poszli dalej; a biedne, zmęczone dziecko podjęło swą pracę popychając wózek chudymi rączkami, podobne do czarnej mrówki walczącej z brzemieniem zbyt dla niej ciężkim. Młodzi zsuwali się w głąb wtulając głowę w ramiona, żeby nie otrzeć skóry na czole. Zjeżdżali z. taką szybkością po wyślizganej przez górników pochyłości, że od czasu do czasu musieli chwytać się belek, żeby im się pośladki nie zapaliły z tego pędu, jak  mówili ze śmiechem.
Na dole znaleźli się sami. Czerwone gwiazdy latarek zniknęły w oddali za zakrętem.

Wesołość ich zgasła nagle. Ruszyli przed siebie ociężałym krokiem ludzi zmęczonych. Katarzyna szła przodem. Lampy kopciły tak, że Stefan ledwie mógł ją dojrzeć. Myślał o tym, że jest dziewczyną, i czuł się nieswojo. Uważał, że powinien ją pocałować, ale wspomnienie o Chavalu powstrzymywało go. Skłamała, to  jasne: Chaval na pewno był jej kochankiem. Po samym kołysaniu biodrami widać, że to zwykła dziwka. Czuł do niej nieuzasadniony żal, jakby go oszukała. Ona tymczasem odwracała się co chwila, uprzedzała go o przeszkodach po drodze, całym swym zachowaniem zdawała się zachęcać do tego, żeby był miły. Byli zupełnie sami – co za doskonała okazja, aby pośmiać się po przyjacielsku! Wreszcie doszli do głównego chodnika. Położyło to kres wahaniom Stefana i sprawiło mu ulgę. Katarzyna obejrzała się na niego po raz ostatni i rzuciła mu spojrzenie, w którym był żal o niewykorzystaną chwilę radości.
Otoczył ich teraz ruch. Co chwila przechodzili tam i z powrotem sztygarzy, krążyły wagoniki, rozlegał się tupot kopyt końskich. Lampy połyskiwały w ciemnościach jak gwiazdy. Musieli usuwać się pod ścianę, aby  zrobić miejsce cieniom ludzi i zwierząt, których oddech czuli na twarzach. Janek, biegnący boso za wózkami,  krzyknął im jakąś złośliwą uwagę, której nie dosłyszeli w zgiełku kół. Szli wciąż naprzód. Ona milczała teraz, on nie poznawał zakrętów i chodników, którymi szedł rano. Zdawało mu się, że dziewczyna prowadzi go coraz głębiej pod ziemię. Najbardziej dokuczało mu zimno, coraz dotkliwsze, w miarę, jak zbliżali się do szybu. Wąskim korytarzem dął wiatr. Stefan zwątpił już, czy wyjdzie stąd kiedykolwiek, gdy nagle znaleźli się w podszybiu.
Chaval spojrzał na nich podejrzliwie. Wszyscy rębacze z ich grupy stali już tam, spoceni, drżący w podmuchach zimnego powietrza, w milczeniu przeżuwając gniew. Przyszli za wcześnie i nie chciano zawieźć ich na powierzchnię, tym bardziej że winda była zajęta, gdyż miano spuszczać konia. Ładowacze napełniali jeszcze wózki z ogłuszającym łoskotem żelaza i klatki ulatywały do góry, znikały w czarnym otworze, z którego lała się strumieniami woda, wpadając do zbiornika na dole – dziesięciometrowej studni, skąd unosiły się wilgotne wyziewy. Wokół szybu krążyli bez przerwy jacyś ludzie, ciągnęli za sznury sygnalizacyjne, naciskali drągi dźwigni, przemoczeni rozpryskującym się pyłem wodnym. Czerwone światła trzech ogromnych lamp rzucały wielkie, ruchome cienie i nadawały podszybiu wygląd pieczary zbójców sąsiadującej z wodospadem.
Maheu raz jeszcze spróbował szczęścia. Zbliżył się do Pierrona, który rozpoczął służbę o szóstej:

– Wypuśćże nas!

Ale Pierron, przystojny mężczyzna o silnych ramionach i łagodnej twarzy, odmówił przelęknionym gestem.

– Nie mogę. Poproś sztygara... Wlepiliby mi karę.

Zdusili pomruk gniewu. Katarzyna pochyliła się i szepnęła Stefanowi do ucha:

– Chodź, pokażę ci stajnię! Tam jest ciepło.

Wysunęli się ukradkiem, gdyż do stajni nie wolno było wchodzić. Znajdowała się ona przy końcu krótkiego korytarza, na lewo. Miała dwadzieścia pięć metrów długości i cztery wysokości. Wykuta w skale, o sklepieniu z cegieł, mogła pomieścić dwadzieścia koni. Od ciał końskich biło przyjemne ciepło, unosił się zapach ich czystej ściółki, jedyna lampa rzucała spokojne światło. Odpoczywające konie odwracały ku nim łby o dużych, dziecięcych oczach i bez pośpiechu powracały do swego owsa – dobrze utrzymani, zdrowi pracownicy, otoczeni ogólną sympatią.
Katarzyna odczytywała głośno imiona koni wypisane na cynkowych tabliczkach nad żłobami. Naraz wydała  lekki okrzyk widząc przed sobą jakąś postać. Była to Mouquette – spłoszona, zerwała się ze słomy, gdzie spała. W każdy poniedziałek, zmęczona niedzielną hulanką, uderzała się mocno w nos wywołując krwotok, udawała, że idzie szukać wody, i kryła się w stajni, gdzie zagrzebywała się w ciepłą słomę pomiędzy konie. Ojciec jej, bardzo pobłażliwy dla córki, pozwalał na to, mimo lęku przed karą.
Właśnie zjawił się w stajni, mały, łysy, zniszczony pracą, ale tęgi, co się rzadko spotyka u górników po pięćdziesiątce. Od czasu gdy został stajennym, przyzwyczaił się żuć tytoń i robił to stale, aż mu krwawiły dziąsła. Ujrzawszy dwoje obcych obok córki, rozgniewał się.
– Co wy tu robicie, hę? Wynosić mi się stąd zaraz! Chłopa sobie sprowadziły i gżą się na mojej słomie!

Rozbawiona Mouquette trzymała się za boki ze śmiechu. Stefan, zmieszany, wyszedł natychmiast. Katarzyna  uśmiechnęła się do niego. Wracając w stronę załadowni spotkali po drodze Bóberta i Janka z wózkami, które na chwilę musiały się zatrzymać. Korzystając z tej przerwy Katarzyna zbliżyła się do konia i pogłaskała go, opowiadając jego dzieje Stefanowi. Był to Bataille, najstarszy koń w kopalni, siwek, który od dziesięciu  już lat żył pod ziemią. Od dziesięciu lat zajmował ten sam kąt w stajni, spełniał tę samą pracę krążąc po ciemnych chodnikach i nie widywał nigdy słońca. Wypasiony, o błyszczącej sierści, łagodny, zdawał się wieść tutaj żywot filozofa, z dala od burz ziemskich. Z biegiem lat stał się bardzo mądry. Tak dobrze poznał chodnik, w którym pracował, że umiał sam otwierać głową tamy wentylacyjne, wiedział, kiedy ma się pochylić, żeby nie zawadzić o niski strop. Widocznie umiał równieżpoliczyć swe kursy, gdyż ilekroć odbył ich przepisową liczbę, odmawiał dalszej pracy i musiano odprowadzać go do stajni. Teraz zestarzał się już i jego kocie oczy przesłaniała chwilami melancholia. Może majaczył mu we wspomnieniach młyn koło Marchiennes, gdzie się urodził, młyn nad brzegami Skarpy, otoczony zielonymi łąkami, poruszany wiatrem. Na niebie ponad nim płonęła jakaś olbrzymia lampa. Bataille stał ze spuszczoną głową, na drżących ze starości nogach i na próżno usiłował przypomnieć sobie słońce.
Rozległo się czterokrotne uderzenie młota, znak, że koń, którego miano spuszczać, zjeżdża na dół. Zjazd koni zawsze stanowił emocję, gdyż zdarzało się, że zwierzę zdychało w windzie z przerażenia. Związane, szarpało się najpierw rozpaczliwie, a później czując, że ziemia usuwa mu się spod nóg, nieruchomiało ze zgrozy i znikało w głębi szybu jak skamieniałe, z szeroko rozwartymi oczami. Tym razem koń był za duży, aby mógł zmieścić się w windzie, i musiano przywiązać mu łeb do boku. Zjazd trwał blisko trzy minuty. Przez  ostrożność zwolniono bieg windy. Wzmogło to podniecenie oczekujących. Co się stało? Czy zatrzymano klatkę ze zwierzęciem w połowie drogi? Wreszcie nadjechał, nieruchomy jak posąg, z oczami rozszerzonymi strachem. Był to trzyletni gniadosz imieniem Trompette.
– Uwaga! – krzyknął Mouque, który przyjmował konia. – Dajcie go tu, nie rozwiązujcie go jeszcze.

Trompette złożono na ziemi jak bryłę. Nie ruszał się w dalszym ciągu, jakby wciąż jeszcze ciążył na nim koszmar niekończącego się zjazdu w ciemnościach i jakby ogłuszył go rozgwar podszybia. Zaczęto go rozwiązywać; Bataille, wyprzężony przed chwilą, podszedł do niego i wyciągnął szyję, aby powąchać towarzysza, który zjawiał się oto z powierzchni ziemi. Górnicy rozsunęli się, żartując. Cóż to za zapach go zwabił? Ale Bataille ożywił się, nieczuły na drwiny. Nowoprzybyły przyniósł ze sobą woń pól, zapomnianą woń traw nagrzanych słońcem. I nagle stary koń zarżał dźwięcznie, z rozczuleniem i smutkiem jednocześnie. Było to jakby radosne przypomnienie sobie rzeczminionych, których tchnienie znów go owiało, i melancholijne powitanie nowego współwięźnia, którego dopiero śmierć wyzwoli.
– Ach, ten Bataille! – wołali robotnicy rozbawieni zachowaniem się ulubieńca. – Gada sobie z kolegą!
Mimo że go rozwiązano, Trompette nie ruszał się jeszcze. Leżał na boku, jakby czuł nadal krępujące go sznury, spętany strachem. Poderwało go dopiero uderzenie biczem. Podniósł się ogłupiały i drżący. Mouque odprowadził oba konie, po bratersku idące obok siebie. – No, puścicie nas już teraz? – spytał Maheu.

Ale trzeba było opróżnić windę, a poza tym brakowało jeszcze dziesięciu minut do godziny odjazdu. Przodki  opróżniały się powoli, zewsząd schodzili się górnicy. Było ich już około pięćdziesięciu, wszyscy przemoknięci i drżący z zimna. Pierron, o łagodnej twarzy, uderzył córkę za to, że opuściła swoje miejsce przed końcem pracy. Zachariasz poszczypywał ukradkiem Mouquette – dla rozgrzewki. Niezadowolenie wzrastało. Levaque i Chaval opowiadali o pogróżce inżyniera: obniżenie zapłaty od wózka, z osobną dopłatą  za stemplowanie stropu. Wykrzyki oburzenia przywitały ten projekt. W tej ciasnej przestrzeni na sześćset metrów, pod ziemią kiełkował bunt. Ubrudzeni węglem, przemarznięci od długiego oczekiwania ludzie oskarżali Towarzystwo, że część robotników dobija w kopalni, a resztę morzy głodem. Stefan słuchał przejęty grozą.
– Prędzej! Prędzej! – wołał na zapychaczy sztygar Richomme.

Przyśpieszał odjazd. Nie chciał występować przeciw robotnikom i udawał, że nie słyszy. Ale pomruki stały się tak głośne, że musiał wreszcie na nie zareagować. Za jego plecami ludzie wykrzykiwali, że to nie będzie tak trwało wiecznie, że pewnego pięknego poranku cała buda wyleci w powietrze.
– Należysz do rozsądnych – zwrócił się Richomme do Maheu – więc postaraj się ich uciszyć. Jak się nie jest silnym, należy być rozumnym.
Ale Maheu, sam zaniepokojony, nie musiał już interweniować. Górnicy zamilkli: u wylotu jednego z chodników ukazali się Négrel i Dansaert powracający z inspekcji, spoceni. Nawykli do dyscypliny ludzie rozstąpili się, a inżynier przeszedł pomiędzy nimi bez słowa. Wsiadł do próżnego wózka, starszy sztygar do drugiego, sygnał uderzył pięć razy zapowiadając „grubego zwierza”, jak określano przełożonych, i winda uniosła się do góry wśród ponurego milczenia.